Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Nie wiedzą, jak myślałem interesująco. A przy spluwaczce –
ostatecznie stałem przy niej pierwszy – zwiera się grupka mężczyzn, odcina mi dostęp, cofam
się z popielatym pręcikiem nad palcami. Nie mam gdzie strząsać popiołu. Wokół innych
18
spluwaczek ta sama historia. Plecy w garniturze. Pośladki w elanie. Oczywiście, przychodzi
ochota, żeby kogoś w te pośladki kopnąć. Normalna reakcja. A wiem, że nie kopnę. Mam
lepszy sposób. Będę ich po prostu miał za idiotów. Stoję w środku ich szelestu, trzymam w
dłoni rozsypany popiół – i mam ich... Wraca dobry humor.
A gdzie Lech? Z Lechem czuję się raźniej, mimo wszystko.
On przynajmniej chce zgadywać moje myśli. Przynajmniej mu zależy na mnie. Gdzie jest
Lech? Wyobrażam sobie sytuację, w której Lech by przestał istnieć. Gdyby Lech przestał
istnieć jak Mawka, co wtedy? Nie podoba mi się to pytanie. Nie chodzi mi w tej chwili o
śmierć Lecha. Nie podoba mi się ta odpowiedź. Przecież o śmierć Mawki też mi nie chodziło.
Nie podoba mi się sposób, w jaki myślę. Gdybym, zaczynam od nowa, we wracającym z sali
obrad Lechu – rozpoznał Nielecha. O! Wróciłby ktoś, kto akurat przestał być Lechem, cho-
ciaż był nim kilka minut temu. Z części Lecha posklejany Nietyszarski. Przekomponowany.
Po zabiegu drugiej integracji. „Szuja” z jego świadomości, z tych widzialnych dla umysłu
rusztowań, zlazłaby niżej, p o d świadomość, do piwnicy. Aby straszyć Nielecha w snach.
Przystrzyc na nowo żywopłot jego pisma. Jawić się w kompromitujących przejęzyczeniach.
Tyle mogłaby mieć do gadania „szuja” z lochów podświadomości, w tyle Freuda można w
końcu wierzyć. Ale to, co naprawdę budowało Lecha, co by mogło naprawdę zbudować Nie-
lecha, co kieruje i mną, i innymi, jest aż nadto jaskrawe i uświadomione. To jest nawet prze-
rozumowane, to jest może aż na siłę wymyślone, prędzej sztuczne, założone w sztuce, niż w
kompleksach wyniesionych z czasu, w którym było się podobnym do kijanki. W świadomości
Antylecha byłby chyba sam smutek. Trywialny i swojski, byłaby to osobowość mięciutka, w
zgrzebnych, ruchliwych jak wszy zgryzotach, a zgryzoty to by była nazwa stroju, w którym
zawsze by mu było niewygodnie.
Wraca Lech, to jest niestety Lech jak dawniej, a pomyślałem radosne „nareszcie” i teraz
jestem zły – „co mnie z tym typem łączy”? Obok jest Zdzich Tututłuk, cholernie go lubię,
sylwetka nerwowa, nasz kumpel, student antropologii. Przed Tyszarskim – ile to jednak daje:
mieć chuligańską gębę! – rozstępują się tamci wokół spluwaczki, jakby ich plecy w elanie
poczuły „szuję”, same plecy, bo żaden się nie obejrzy. Lech któregoś potrącił – nie przeprosił,
potrącony zdążył złapać żółtą teczkę, która ześliznęła się aż pod kolano, chwycił ją kurczowo
i powiedział: – My tu chyba panom zasłaniamy.
Kółko pękło gwałtownie, w dwa równe szeregi. Zdzich Tututłuk szepnął do mnie swoje
„ty, fajne ujęcie” – bo świat Zdzicha składa się z „ujęć”, odkąd poddał się tyranii nowego
bzika. Tym razem jest to bzik filmowy. Zdzich „kręci” filmy, a ponieważ brak mu, jak twier-
dzi, dwóch rzeczy – kamery i pokoju ze zlewem na laboratorium – „kręci” filmy w pamięci,
kocha się w sekwencjach czarno-białych, sam zaczął nosić czarny krawat i białą koszulę.
– Byłoby lepiej – rozmawia z nim Lech – gdybyś jednak nie rozwalał Klubu. Jeżeli rozwa-
lisz Klub, a z Towarzystwem nie wyjdzie...
Tłuste śmierdzące gałęzie dymu ze spluwaczki, chyba suchej w środku, skoro palą się tam
niedopałki, wpełzają pod oczy. Zaduch wgniata powieki w czoło. W tym zaduchu nawet
przyjaciele są antypatyczni, nawet Zdzicha trudno znieść w tym dymie, chociaż nie pali, a jest
tylko cząstką otoczenia i zarasta w nim trującym, czarnym zielskiem. Coś wyjaśnia gorącz-
kowo Tyszarskiemu. Staram się wsłuchać. Klub rozwalić musimy, mówi. Inaczej wkopiemy
się w organizację o zadaniach sensu stricto politycznych. Wbrew sobie, nie będzie odwrotu,
pójdziemy do kicia i cześć. Kim jest bowiem nasz szef, pan Ignaś? Przyjacielem młodzieży?
Pederastą? Szpionem? Nie ma poglądu na film. Nie czytał „X Muzy”. I on nam miałby pomóc
w pracy artystycznej? Z takim lepiej ostrożnie, mówi Zdzich. Dudni głośnym, niespoistym
basem, z którego wciąż mu wyskakuje ognik śpiewnej nutki, on go zwalcza, chce zasypać
gęstą chrypką, zbyt nerwowo, aż wybucha kaszlem. Wczoraj prosił, żebyśmy koniecznie
wpadli na obrady. Dostał miejsce przy stoliku z napisem „PRASA”, ale jest z tej gorszej pra-
sy, nie specjalistycznej, ani nie poczytnej, reprezentuje pisemko abstynenckie, drukujące
19
spowiedzi uzdrowionych alkoholików, fraszki notorycznie rymowane „lepiej – nie pij”, pełne
okrutnych złorzeczeń. Z całej dzisiejszej narady lekarzy zwalczających alkoholizm zostanie
krótka wzmianka podpisana Z. Tutł. Jego debiut dziennikarski! Zarobkował dotąd skromniej,
przy korekcie. Mija mu kaszel, znowu dudni, niech go słyszą, niech się dowiedzą, że on, cho-
ciaż ten gorszy, z tej gorszej prasy, ma takie problemy, o jakich się nie śniło wytwornym leka-
rzom, tym siłaczom z Izb Wytrzeźwień województwa.
Przykłada dłoń do gardła, jak szalik, miękko, jakby zasłaniał przed nami ów melodyjny
ognik, mówi wolno. Klub rozwalić musi i to z kilku względów. Musi ubiec Jana Ciuchnę. Nie
daj Boże, żeby Ciuchna opanował Klub. My, zapewne, nie mamy pojęcia, z jakimi pomysła-
mi nosi się Jan Ciuchna. On ma koncepcję masońską. Zdzich nam może dać słowo honoru.
Niech go na tym miejscu jasny byk zastrzeli (?), jeżeli zmyśla. Czy nas urządza pomysł
Ciuchny, co? My i masoneria! Zebrania w czarnych maskach są wprawdzie filmowe, ale za-

Podstrony