Widział w jej oczach, że chce się go pozbyć. Jak łatwa do przejrzenia była ta imitacja Alii! Machnęła ręką.
- Idź już, Duncan, zanim zmięknę i zatrzymam cię przy sobie. Tęskniłam tak bardzo...
- Ja też za tobą tęskniłem - rzekł, pozwalając całemu żalowi ujawnić się w głosie.
Lekko wystraszyła się jego smutku.
- Do Tabr zabierze cię Zia - powiedziała. - Potrzebujemy z powrotem ornitoptera.
"Jej ulubiona amazonka - pomyślał. - Muszę być ostrożny".
- Rozumiem - zgodził się, raz jeszcze ujmując dłoń żony. Popatrzył na tak drogie mu ciało, które niegdyś było Alią. Nie zdołał zmusić się do spojrzenia w jej oczy. Ujrzałby tam kogoś innego.
Idąc w kierunku lądowiska na dachu, Idaho stłumił narastającą lawinę pytań bez odpowiedzi. Spotkanie z Alią stanowiło wyjątkową próbę dla mentackiej części świadomości Duncana. Czekał obok ornitoptera w towarzystwie amazonki z Cytadeli, ponuro spoglądając na południe. Wyobraźnia podsunęła mu obraz Muru Zaporowego siczy Tabr.
"Dlaczego to właśnie Zia zabiera mnie do Tabr? Powrót z ornitopterem to pretekst. Dlaczego zwleka? Otrzymuje specjalne instrukcje?"
Idaho spojrzał na czujną strażniczkę i wskoczył na siedzenie pilota. Wychylił się i krzyknął:
- Powiedz Alii, że odeślę ornitopter przez jednego z ludzi Stilgara natychmiast po wylądowaniu.
Zanim zdążyła zaprotestować, zamknął drzwi i uruchomił silnik. Widział, jak strażniczka stoi osłupiała. Kto mógł zakwestionować słowa małżonka Alii? Musiał unieść ornitopter w powietrze, nim strażniczka zdecyduje, co należy uczynić.
Teraz, zostawszy sam w maszynie, pozwolił emocjom wyładować się w wielkim, unicestwiającym szlochu. Alia odeszła. Rozstali się na zawsze. Łzy wciąż płynęły z tleilaxańskich oczu, gdy szeptał:
- Niech cała woda Diuny wsiąknie w piach. Nie dorówna i tak moim łzom.
Po chwili jednak zmusił się do trzeźwej oceny wydarzeń. Ornitopter wymagał stałej uwagi. Korygowanie lotu przynosiło mu pewną ulgę i znowu wziął się garść.
Ghanima została ze Stilgarem. Irulana także.
Dlaczego Alia chciała wysłać Zię? Spróbował skalkulować ten problem w mentacki sposób. Odpowiedź sprawiła, że skamieniał.
"Miałem zginąć w nieszczęśliwym wypadku".
W tej skalnej świątyni, wystawionej dla uczczenia czaszki władcy, nie są wysłuchiwane żadne modły. Wszelkie lamenty są tu daremne. Ulotny cud dwóch księżyców, cienie nocnych stworzeń - to wszystko świadczy, że jego czas przeminął. Teraz rozbrzmiewa tu tylko wiatr. Nie przybędą już pielgrzymi: goście odeszli od stołu. Pusta jest ścieżka wiodąca na tę górę.
Wersy na Świątyni Pamięci Księcia Atrydy (anonimowe)
Nowa idea miała dla Leto zwodniczo prostą postać: unikając wizji czyn to, czego w niej nie ujrzałeś. Wiedział, jaką pułapką jest owa myśl; jak nici niezmiennej przyszłości oplatają się, dopóki nie zwiążą silnie swej ofiary. Teraz trzymał jednak to niebezpieczeństwo mocno w garści. Nigdzie nie widział siebie uciekającego z Dżekaraty. Najpierw trzeba było odciąć nić wizji, prowadzącą do Sabihy.
Przyklęknął na piasku kąpiącym się w resztce światła dnia, na wschodnim skraju wychodni ochraniającej Dżekaratę. Fremsak dostarczył mu tabletek wzmacniających i żywności. Leto czekał na przypływ sił. Na zachodzie leżało jezioro Azrak, gipsowa równina, gdzie kiedyś, w czasach przed czerwiami, była woda. Dalej znajdowało się Bene Sherk, zgrupowanie nowych osiedli przycupniętych na otwartym blechu. Na południu rozciągał się Tanzerouft - Kraj Grozy: trzy tysiące osiemset kilometrów pustyni przerywanej jedynie plamami unieruchomionych przez trawę wydm z oddzielaczami wiatru służącymi do ich nawadniania - postawiono je w celu ekologicznej transformacji, zmieniającej oblicze Arrakis. Obsługiwano je drogą powietrzną.
"Pójdę na południe - zdecydował. - Gurney będzie się tego po mnie spodziewał".
Nie była to odpowiednia pora na robienie czegoś zupełnie nieoczekiwanego.
Wkrótce zapadł wieczór. Leto mógł wreszcie opuścić swoje chwilowe schronienie. Popatrzył na południowy horyzont. Wzdłuż jego linii niebo przybrało kolor brunatny. Falujący pas pyłu zapowiadał burzę. Leto widział jego wysoki środek górujący nad Wielką Równiną jak szukający zdobyczy czerw. Przez ponad minutę wpatrywał się weń i stwierdził, że burza nie przesuwa się w lewo ani w prawo. Stare fremeńskie powiedzenie ostrzegało: "Gdy środek nawałnicy się nie rusza, jesteś na jej drodze".
Ta burza zmieniła jego plany.
Obejrzał się na zachód, w kierunku siczy Tabr i ujrzał na pustyni złudny, szarobrązowy spokój wieczoru: białą gipsową nieckę, okoloną zaokrąglonymi przez wiatr kamykami, wyschniętą pustkę o jakby nierealnej powierzchni, odbijającej obłoki pyłu. Nigdy, w żadnej wizji, nie widział siebie w paszczy szarego gada - pra-matki burzy, ani też zakopanego zbyt głęboko w piasku, by móc przeżyć. Miał wprawdzie wizję, że toczył się z wiatrem... Ale odniósł wrażenie, że zapowiada ona późniejsze wydarzenia.