Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


— Będę ci wdzięczna, jeśli zechcesz ominąć kwestię administracji państwowej — przerwałam mu głosem, który mógłby na kamień zamrozić okolice równika. — Nie mów do mnie na ten temat, bo nie odpowiadam za siebie. Wiem, czego się po niej spodziewać, przejdź od razu dalej.
— Ja też pracuję w administracji państwowej — zauważył Mateusz po chwili milczenia. — I też bym im tego zezwolenia nie udzielił tak od razu.
— Bo co? Nienormalny jesteś? Tchórzliwy półgłówek? Tępy pień?
— Może nie aż tyle, ale musiałbym z tym iść do ministra…
— No i cóż takiego? Daleką masz drogę? Pół korytarza!
— Półtora — sprostował Mateusz. — I w dodatku na innej kondygnacji. Ale i tak, przyjmij to do wiadomości, do ministra jest dalej, niż na przykład do Gaci…
Kilka chwil poświęciłam wysiłkom, żeby zachować szczątkową resztkę równowagi.
— Dobrze — wysyczałam. — Omińmy te bagniste ścieżki i mów dalej. Oprócz głównego problemu jest może jakiś podrzędny?
— A jest. Kilka. W tym jeden szczególny…
Znów umilkł, westchnął, napił się kawy i zapalił papierosa. Tajemniczy szczególny problem dławił go najwyraźniej, jak surowy kartofel. Nie odzywałam się, czekając, co wreszcie z siebie wydusi i patrzyłam na niego okropnym wzrokiem.
— Są przeszkody — objawił wreszcie. — Ktoś tam się kręci koło sprawy. Nie wiadomo dokładnie kto, ale wygląda na to, że chciałaby tym zawładnąć całkiem inna instytucja. Nie będzie to najlepsze rozwiązanie… W rezultacie wyłaniają się same trudności i z jednej strony musi to być wyciszone, a z drugiej rozwiązane jak najprędzej i definitywnie. No dobrze, powiem ci… Wiadomo konkretnie o paru rzeczach, zabytki to są, dzieła sztuki, których wartość jest niewymierna, nie tylko dla naszej kultury. W pieniądzach to idzie w grube miliony dolarów. Nie daj Boże, ktoś na to trafi przypadkiem i co?
— Diabli wezmą dzieła sztuki i mnie — zapewniłam go gniewnie. — Kto to jest, ten tam jakiś, co się kręci?
— Nie wiem, ja go nie znam. Tamci też nie wiedzą, nie umieli o nim nic powiedzieć. Ale to jest postać niepokojąca i dopóki go mają na karku, nie przyśpieszą, na wszelki wypadek. Gdyby tak jakoś po cichutku, kameralnie, opanowali całość sprawy… No, co tu będziemy ukrywać…
Urwał, zakłopotał się bardziej i znów napił się kawy. Chrząknął kilka razy. Obiektywnie musiałam przyznać, że nawet mu do twarzy z tym zakłopotaniem, minione lata wcale mu nie zaszkodziły, ale patrzyłam na niego raczej nieżyczliwie.
— To byłoby ze wszech miar pomocne — powiedział, pokazując palcem plackowatą mapę na plecach mazidła. — Gdyby udało się jeszcze zdobyć tę drugą część, to uzupełnienie…
— Ha ha — powiedziałam jadowicie. — Wiesz może przypadkiem, gdzie ona jest, ta druga część?
— No więc tu właśnie znajduje się ten pogrzebany pies. Powinno się ją znaleźć. I ja nie mogę tak sobie zwyczajnie powiedzieć, że nie potrafię i zmyć się z kraju. Jako człowiek honoru, powinienem podać się do dymisji, spisać Hiszpanię na straty, zostać tutaj i wziąć udział w poszukiwaniach. Gdybym nic nie wiedział, byłbym z tego zwolniony, ale już wiadomo, że wiem…
— Kto wie?
— Ty, przede wszystkim.
— Jeżeli tylko ja, nie ma sprawy…
— Nie tylko. Tamci dwaj też się orientują. To po pierwsze. A po drugie, gdyby się rozkręciło, wyjdzie na jaw, że miałem swój udział i zaniedbałem sprawę. Wtedy, jako człowiek honoru, powinienem strzelić sobie w łeb.
Przyglądałam mu się przez chwilę z głęboką naganą i nieco podejrzliwie.
— No? Istnieje chyba jakieś wyjście?
— Owszem, istnieje. Ty.
Przez moment nie rozumiałam, co ma na myśli.
— Jak to, ja?
— Ty i nikt inny. Siedzisz już w tym po uszy. Chcę wierzyć, że nie uważasz mnie za wroga. Musiałbym… Aż ci nie śmiem tego powiedzieć…
— No co byś musiał, do licha?! Ożenić się ze mną, czy co?!

Podstrony