Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Dobry reprezentant małomównych chłopów swojej prowincji, spośród których jego przodkowie wznieśli się w XVII wieku do klasy posiadaczy ziemskich. Jego żona, Eleonora, urodzona na południowej równinie w Solariy, stanowiła jedyną cenioną przez niego zdobycz spoza gór. Sprowadził ją ze sobą na dobre.
W 1803 roku urodził im się syn, a w trzy lata później córka. Eleonora sama uczyła oboje dzieci, dopóki Itale nie skończył jedenastu, a Laura ośmiu lat. Następnie, ponieważ wykształcenie stało się rodzinną tradycją, a Guide podtrzymywał wszelkie tradycje, trzy razy w tygodniu zaczął przychodzić do Laury guwerner, a Itale poszedł do szkoły benedyktynów na górze Sinviya. Przybywał do domu pod koniec prawie każdego tygodnia, bo szkoła leżała w odległości zaledwie siedmiu mil. W czwartki schodził do Portacheyki, której spadziste, łupkowe dachy i strome uliczki leżały pod oknami klasztornej szkoły, i jadł kolację z wujem Emanuelem oraz ciotką Pernetą w ich wysokim, drewnianym domu z ogrodem pełnym nagietków, bratków i floksów, z którego - przez przełęcz - rozciągał się widok na ciemne uliczki i dachy. Miasto było położone w głębokiej dolinie między górami Sinviya i San Givan. Północna część Portacheyki rozpostarta między prawie pionowymi zboczami sprawiała wrażenie fantastycznej wizji. Wydawało się, że cienista przełęcz nie może prowadzić do tych odległych, skąpanych w słońcu, lazurowych wzgórz, a jedynie nad nimi górować niczym nad bajecznymi królestwami, leżącymi po przeciwnej stronie granicy możliwości. Kiedy na szczytach zbierały się burzowe chmury i zawisały potem nad miastem, czasami w przebłysku czystego, złocistego światła stawały się widoczne niżej położone wzgórza, przypominające zaczarowane królestwo wolne od burz i mroku panującego wyżej. Kręcąc się koło zajazdu “Pod Złotym Lwem" Itale widział wyruszające do dalekich miast lub przybywające z dalekich podróży do Portacheyki wysokie, rozkołysane, zakurzone dyliżanse Linii Południowo-Zachodniej. Sama Portacheyka, brama jego prowincji, miała dla niego taki urok podróży i nieznanego, jaki dla mieszkańca nadmorskiego kraju mają porty.
W sobotnie popołudnia szedł przez miasto oraz porośnięte dębami falujące wzgórza, mijał położone na zboczach winnice i sad, by znaleźć się w domu nad jeziorem. Po drodze przystawał na pogawędkę z kolegami mieszkającymi w majątku albo z Bronem, głównym winiarzem, długonogim, ponurym starcem wysoko trzymającym ramiona. Pytał go o wszystkie wydarzenia z minionego tygodnia i opowiadał o swoich sprawach. Jeśli były to niepowodzenia, Bron rzucał: - Tak się toczy życie - a jeśli coś mu się udawało, mówił: - Tak, ale praca będzie zawsze, a nagroda nieczęsto, dom Itaall

Podstrony