O, góro-słoniu, większa niŜ
jakiekolwiek zwierzę na ziemi czy niebie,
czcimy cię z całej mocy.
Tak śpiewał O'wa. W miarę jak słońce mijało zenit i powietrze ochładzało się, Góra Wszelkiego
śycia osiadła na ziemi.
Dotarli do pokrytego piargami podnóŜa, zawalonego luźnymi skałami i kamieniami aŜ po same
zbocza i zatrzymali się, Ŝeby spojrzeć na strzelający w niebo szczyt. Skały były zabarwione lichenem na kolor siarcźanoŜółty i zielony, a małe skalne króliki-góralki poplamiły kamienie odchodami
wyciekającymi z ich norek niczym łzy z oczu słonia.
Na skalnej półce sto metrów nad ziemią stała niewielka antylopa. Obecność ludzi wystraszyła
zwierzę, które z bekiem przypominającym dźwięk dziecięcej piszczałki wystrzeliło w górę, skacząc z jednej niewidzialnej z ziemi półki na drugą. Zwinne niczym giemza zwierzę po chwili zniknęło za
krawędzią skalną.
Wspięli się po stromym osypisku aŜ do podstawy góry. Gładka, przyjemnie chłodna skała pochylała
się nad nimi pod łagodnym kątem niczym sklepienie olbrzymiej katedry.
— Nie gniewajcie się, o duchy, Ŝe przybywamy do waszego tajemnego miejsca — prosiła szeptem
H'ani, a po jej pomarszczonych policzkach ściekały łzy. — Przychodzimy do was w pokorze, o dobre
duchy. Przychodzimy dowiedzieć się, czym was obraziliśmy i jak moŜemy to naprawić.
O'wa wziął Ŝonę za rękę i stali niczym dwójka małych dzieci przed nagą skałą.
— Przyszliśmy, Ŝeby dla was śpiewać i tańczyć — szepnął O'wa. — Przyszliśmy, Ŝeby zawrzeć
pokój i dzięki wam połączyć się z naszymi dziećmi, które zmarły od gorączki daleko stąd.
Scena ta emanowała takim dziecięcym przejęciem, Ŝe Centaine poczuła się zawstydzona. Odsunęła
się od dwójki starych ludzi i ruszyła na przechadzkę pod skalnym nawisem wokół góry. Zatrzymała się nagle i w oczarowaniu wpatrywała się w skałę zwisającą nad jej głową.
— Zwierzęta — szepnęła.
Po ramionach przeszły ją ciarki przesądnego lęku, gdyŜ ściany góry ozdobione były malowidłami
przedstawiającymi dziwaczne zwierzęta. Dziecięca prostota formy nadawała portretom tajemnicze
piękno, pomimo to Centaine zaczęła dostrzegać uderzające podobieństwo do poznanych form Ŝycia
tego kontynentu. Rozpoznała masywne kształty słoni o potęŜnych kłach i uzbrojonych w rogi
nosoroŜców, sylwetki gnu i duŜych południowoafrykańskich antylop z rogami w kształcie księŜyców,
które maszerowały w zbitych stadach po gładkiej skale.
— Ludzie — wyszeptała, odnajdując wysmukłe, kanciaste wizerunki ludzi biegnących za dziką
zwierzyną. Bajeczne postacie, świadectwo tego, jak Sanowie widzą samych siebie, uzbrojone były w
łuki i ozdobione koronami ze strzał. MęŜczyźni ukazywali nieproporcjonalnie duŜe penisy w stanie
erekcji, a kobiety szczyciły się potęŜnymi piersiami i pośladkami, atrybutami kobiecej piękności.
Malowidła wznosiły się tak wysoko, Ŝe artyści musieli zapewne budować platformy jak Michał
Anioł, Ŝeby dosięgnąć skały. Perspektywa wydawała się jeszcze prymitywna, ludzkie postacie były
większe od ściganych nosoroŜców, ale to jedynie dodawało uroku obrazom i Centaine zapomniała o
całym świecie, oglądając w zachwycie coraz to nowe sceny. Wreszcie ukucnęła na ziemi i podziwiała strumień antylop, namalowanych ochrą i czerwienią, z uwidocznionymi pod-gardlami i zgarbionymi
grzbietami. Zwierzęta oddano tak wspaniale, Ŝe moŜna było łatwo odgadnąć ich specjalne znaczenie w mitologii Sanów.
H'ani odnalazła dziewczynę u podstawy skały i przykucnęła obok.
— Kto namalował to wszystko? — zapytała Gentaine.
— Duchy Sanów, dawno, dawno temu.
— To nie ludzie malowali?
— Nie, nie! Ludzie tak nie potrafią. Te rysunki wykonały duchy. Tak więc umiejętności twórców
zostały zapomniane. Centaine poczuła zawód. Miała nadzieję, Ŝe stara kobieta jest takŜe malarką i Ŝe będzie mogła przyjrzeć się jej pracy.
— Dawno temu — powtórzyła H'ani. — Jeszcze przed moim ojcem i dziadkiem.
Centaine przełknęła rozczarowanie i znowu zachwycała się wspaniałymi obrazami.
Wieczór zbliŜał się szybko, ale dopóki starczyło im światła, maszerowali wokół podstawy góry, z
odchylonymi do tyłu głowami przyglądając się ściennej galerii. Miejscami skała poodpadała lub
deszcze i wiatry poniszczyły freski, ale w osłoniętych zakątkach i pod skalnymi nawisami farba
wydawała się tak świeŜa, a kolory tak czyste, jakby malowidła ukończono zaledwie przed kilku
godzinami.
W ostatnich promieniach słońca znaleźli kryjówkę, z której kiedyś korzystali juŜ ludzie, gdyŜ w
palenisku leŜały warstwy popiołów, ściany były czarne od sadzy, a w kącie spoczywała sterta suchego drzewa do ogniska.
— Jutro przekonamy się, czy duchy są wciąŜ rozgniewane czy teŜ pozwolą nam przejść — ostrzegła
H'ani Centaine. — Wyruszymy bardzo wcześnie, gdyŜ musimy dotrzeć do tajemnego przejścia, zanim
wstanie słońce, kiedy jest jeszcze zimno. StraŜnicy stają się niespokojni i niebezpieczni przy duŜym upale.
— Co to za miejsce? — dopytywała się Centaine, ale stara kobieta znowu zaczęła robić uniki.
Z roztargnieniem powtarzała jedynie słowo, które w języku Sanów miało kilka znaczeń: „kryjówka",
„bezpieczne miejsce" czy „pochwa". Nic więcej nie chciała powiedzieć.
Tak jak uprzedzała H'ani, następnego ranka wyruszyli na długo przed świtem. Starzy ludzie
zachowywali się niecierpliwie i nerwowo i — jak podejrzewała Centaine — obawiali się czegoś.
Niebo zaczynało szarzeć, gdy nagle ścieŜka ominęła ostry zakręt i otwarła się przed nimi wąska
kotlina o stromych, klinowatych danach. Dno kotliny porastała tak gęsta roślinność, Ŝe jak domyśliła się Centaine, miejsce to musiało obfitować w świeŜą wodę. ŚcieŜka nikła pomiędzy roślinami, po których nikt nie stąpał od miesięcy, i moŜe nawet od lat. Troje przybyłych musiało prześlizgiwać się pod
plecionymi gałęziami i przeskakiwać zwalone konary i chaszcze. Wysoko na skałach Centaine wypatrzyła wielkie, postrzępione gniazda sępów. Brzydkie ptaki o nagich, róŜowych łbach przykucnęły na krawędziach swych siedzib i przyglądały się przechodzącym.
— Źródło Wszelkiego śycia. — H'ani spostrzegła zainteresowanie, jakim Centaine przyglądała się
wysiadującym jajka ptakom. — KaŜde stworzenie, które urodzi się w tym miejscu, zostanie
pobłogosławione przez ciuchy. Nawet ptaki wiedzą o tym.