Bo kto i po co miałby nas śledzić? Spokojnie dopiłem kawę, poczekałem, aż Marczak pozbędzie się swoich pesos i wyszliśmy na ulicę.
Osobnik w czarnym sombrero udawał, że ogląda wystawę jakiegoś sklepu. Ruszyliśmy wolnym krokiem w kierunku placu Bolivara. Marczak, wzmocniony kawą, ożywił się i zaczął opowiadać legendę o założeniu miasta Bogota, legendę, która sprowadziła wiele nieszczęść na Indian kolumbijskich.
- Trzeba panu wiedzieć, panie Tomaszu, że płaskowyż, na którym leży teraz Bogota, przed setkami lat należał do Indian Muiscas. Podobno żyli oni w takim zepsuciu moralnym, że rozgniewani bogowie ukarali ich za to i cała dolina zamieniła się w jezioro. Wkrótce jednak pojawił się biały bóg z wielką brodą, okoliczna zaś ludność indiańska, która przed potopem schroniła się w góry, nazwała go Bochica. Ów bóg złotą laską trzykrotnie uderzył w skały zamykając jezioro od południa i wówczas wody spłynęły w doliny potokiem i połączyły się z nurtem rzeki Magdaleny. W ten sposób powstał wodospad Tequendama, a na suchym dnie jeziora znowu mogli zacząć żyć Indianie. Niestety, drogi panie Tomaszu, jak pan wie, w Kolumbii dużo jest prastarych wyrobów ze złota. Z tego powodu zrodziła się legenda, że na dnie któregoś z jezior, na terenie zamieszkanym przez Indian Muiscas, istnieje El Dorado, kraina pełna złota i szczęścia. Ta legenda przyciągnęła tutaj aż trzech zdobywców na czele wojowniczych drużyn. Byli to: prawnik Gonzalo Jimenez de Quesada, konkwistador Sebastian de Belalcazar i Nicolau Federmann. Domyśla się pan, ilu wodzów i Indian z plemienia Muiscas zginęło okrutnie, ponieważ nie potrafiło albo nie chciało wskazać drogi do El Dorado? Jedno jest pewne, że ów Gonzalo Jimenez de Quesada, poszukiwacz El Dorado, założył Bogotę w tysiąc pięćset trzydziestym ósmym roku, a jedynym El Dorado na świecie pozostaje do dziś port lotniczy w Bogocie, bo tak właśnie został on nazwany.
Zajęty słuchaniem i marszem po ulicy nawet nie spostrzegłem, że Marczak idzie z coraz większym trudem i mówi coraz wolniej. Raptem umilkł, zachwiał się i gdybym nie chwycił go w ramiona, osunąłby się na chodnik.
Ktoś pomógł mi podtrzymać Marczaka. Tak, to był właśnie śledzący nas osobnik. Rzucił swój kosztowny ruan, podjął nogi Marczaka i wskazując głową pobliski sklep, powiedział coś do mnie po hiszpańsku, a kiedy zorientował się, że nie znam tego języka, przeszedł szybko na angielski.
- To brak tlenu, proszę pana. Zwykły brak tlenu. Trzeba tego pana przenieść do drogerii i zadzwonić po pogotowie tlenowe.
Nie była to stosowna chwila, aby pytać, kim jest. Najważniejsze, że chciał nam pomóc. Przenieśliśmy więc Marczaka do pobliskiej drogerii, położyliśmy go na znajdującej się tam kanapce. Mężczyzna w czarnym sombrero chwycił słuchawkę telefonu, wykręcił numer i szybko rzucił w mikrofon kilka słów po hiszpańsku. Nie minęło dziesięć minut, gdy z rykiem syren zajechało auto pogotowia, dwóch Metysów w białych fartuchach wyskoczyło z butlą i maską tlenową, którą przytknięto do ust Marczaka. W miarę jak tlen z butli dostawał się do płuc, Marczak odzyskiwał przytomność, na policzki powracały mu rumieńce.
Tak oto Bogota dała nam do zrozumienia, że jest pięknym i ciekawym miastem, ale nie każdy może się w nim czuć dobrze. I trudno się temu dziwić - przecież leży na wysokości dwóch tysięcy sześciuset metrów. Wędrować po ulicach to tak samo, jakby spacerować po szczycie tatrzańskiej Łomnicy. W powietrzu po prostu brakuje tlenu, co zaczynają odczuwać szczególnie ludzie starsi wiekiem z dolegliwościami układu krążenia i układu oddechowego. W hotelu Hilton mieliśmy klimatyzację, Marczak czuł się świetnie. Ale wystarczył dłuższy marsz przez miasto, by brak tlenu dał znać o sobie, powodując omdlenie. Zresztą klimat Bogoty w ogóle musi się wydać przykry człowiekowi, który przybył ze strefy umiarkowanej. Pobyt tutaj wymaga stopniowo przyzwyczajania organizmu nie tylko do bardzo rozrzedzonego powietrza, ale i niezwykłych skoków temperatury. Bardzo zimne są ranki i wieczory. Dlatego pierwszym zakupem każdego cudzoziemca zamierzającego dłużej pozostać w Bogocie jest ciepły ruan, który narzuca się na siebie dla ochrony przed chłodem.
Po piętnastu minutach Metys w białym fartuchu odjął maskę od ust Marczaka i oświadczył, że wszystko jest okay i że starszemu panu wróciły już siły i zdrowie. Zażądał za tę usługę równowartość trzech dolarów. Człowiek w czarnym sombrero bez słowa wyjął portfel, odliczył pieniądze i wręczył je pracownikowi pogotowia tlenowego. A ja zaczerwieniłem się ze wstydu, bo nie miałbym czym zapłacić. W kieszeni posiadałem jedynie pięćdziesiąt centavos.