Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


– Jeszcze nie – szepnął do niego Torgar. – Tego się właśnie spodziewają.
Trolle zbliżyły się. Ze strony stojących w szyku ludzi poszybowały płonące konary.
Mimo to Torgar wciąż nie pozwalał atakować. Trolle były coraz bliżej.
– Klin, biegiem! – krzyknął nagle, zaskakując wszystkich, włącznie z Shinglesem, który wiele razy walczył pod rozkazami swego druha z Mirabaru.
– Klin? – spytał.
– Naprzód! Wszyscy! – krzyknął Torgar. Uniósł swój młot i wrzasnął: – Za mną, chłopcy!
Torgar przeskoczył kamienną barykadę z Shinglesem u boku. Nie oglądając się na lewo czy prawo, krasnolud zbiegł po zboczu przekonany, że jego podwładni go nie zostawią.
Miał rację. Przez barykadę przelewał się strumień krasnoludów, przewracających się i zaraz stających na nogi. Po kilku krokach utworzyli klin i nim starli się z trollami, szyk był zwarty i dobrze osłonięty.
Torgar był pierwszy. Zamachnął się potężnie młotem, troll odskoczył poza zasięg i zaraz potem zaatakował. Sądząc, że mała, agresywna istotka jest teraz odsłonięta, troll otworzył szeroko paszczę i rzucił się naprzód, by ugryźć krasnoluda.
Tak jak spodziewał się Torgar. Kiedy uderzał młotem, nie przeniósł całej masy ciała za ciosem, lecz odwrócił jego kierunek i przysunął broń do siebie. Robiąc krok do przodu, przesunął dłoń na stylisku do góry, odwrócił się do trolla niemal bokiem, po czym wbił głowicę młota wprost w zbliżającą się paszczę. Posypały się zęby, a krasnolud usłyszał trzask trollowej szczęki.
Nie odpoczął jednak, lecz wyrwał młot, zakręcił nim nad prawym ramieniem i puścił lewą ręką. Kiedy broń opadała, ponownie złapał ją lewą ręką, po czym gwałtownie poderwał do góry i znów uderzył z całej siły w łeb trolla, tak mocno, że sądził, iż popękają mu mięśnie.
Potwór padł w drgawkach na ziemię. W biegu Torgar kopnął go jeszcze w paskudną gębę.
 
* * *
 
– Sprytne te krasnoludy – zauważyła Kaer’lic Suun Wett. Wraz z Tos’unem stali na wysokim, porośniętym drzewami urwisku, z dala od miejsca walki.
– Widzieli, że trolle nadchodzą powoli i w luźnym szyku, by uniknąć ich płonących gałęzi – zgodził się Tos’un.
– A teraz zmuszają tych na czele do odwrotu albo kładą trupem, a nie rzucili nawet jednej gałęzi – powiedziała Kaer’lic.
Kontrast między taktyką krasnoludów i ludzi był wyraźny. Kiedy brodacze rzucili się do szarży, ludzie stali niewzruszenie i rzeczywiście cisnęli wiele gałęzi w stronę trolli.
– Proffit wytnie ludzi i oskrzydli brodaczy – powiedziała Kaer’lic, wskazując w tamtym kierunku.
Rozproszywszy trolle u podnóża zbocza, zdyscyplinowane krasnoludy już zawracały. Ich klin wycofywał się bez żadnej osi obrotu, tak że krasnoludy z tylnych, szeroko rozsuniętych skrzydeł pierwsze przekroczyły murek z kamieni. Nie tracąc czasu, zabrały się za rozpalanie ognisk i przygotowywanie ostrzału.
Kaer’lic warknęła i uderzyła pięścią w dłoń widząc, jak oddziały Proffita zaciskają kleszcze wokół wycofujących się krasnoludów. Trolle były rozzłoszczone zuchwałą szarżą brodaczy i parły pod górę w zwartych grupach, wyprzedzając zawracającą szpicę klina.
Zanim uciekające krasnoludy dotarły do murku, rozpoczął się ostrzał: nad ich głowami przelatywały dziesiątki płonących gałęzi. Mocno ściśnięte trolle obrywały raz za razem, a kiedy płomienie ogarnęły jednego i rozprzestrzeniały się gwałtownie, jego stojący najbliżej towarzysze również boleśnie to odczuwali.
– Głupcy – burknęła Kaer’lic i zaczęła mamrotać zaklęcie.
Chwilę potem między trollami pojawił się niewielki strumień wody, gasząc płomienie i dając im nieco czasu na otrząśnięcie się. Kaer’lic dokończyła szeptane zaklęcie i zaczęła przywoływać więcej wody. O ile łatwiej by było, pomyślała, gdyby Proffit nie pozwolił na pościg i wysłał grupę swoich na zachodni, ludzki kraniec obrony...
 
* * *
 
Mimo magicznego wsparcia, ogień zadał jednak przeciwnikom spore straty: w płomieniach stawał jeden troll po drugim. Lecz Torgar znał sytuację. Znów odgryźli się przeciwnikowi, ale czas ich przewagi się skończył. Nie mieli już paliwa.
Krasnolud popatrzył ponad płomieniami i palącymi się trollami na hordy czających się za wzgórzami przeciwników, cierpliwie czekających, aż ogień zgaśnie.
– Utrzymasz ich tu tak długo, jak zdołasz, i ani chwili dłużej – poinstruował Shinglesa.
– A ty gdzie się wybierasz? – spytał stary krasnolud.
– Galen Firm musi to ponownie usłyszeć ode mnie, tak, aby nie było niedomówień. Idziemy tam, gdzie idziemy, a jeśli oni nie chcą, to zostaną sami.
– Powiedz mu to i pozwól, aby patrzył ci wtedy w oczy – poradził Shingles. – Jest uparty.
– No to będzie też martwy, trudno.
Torgar poklepał druha po ramieniu i pobiegł na zachód, jednocześnie zagrzewając swoich wojowników. Szybko dotarł do ludzi: szykowali broń, gdyż płomienie na zboczu już dogasały. Krasnolud od razu znalazł Galena: mężczyzna stał na głazie, zagrzewając do walki i wymachując pięścią.
– Dobra walka! – powiedział do Torgara, kiedy tylko go dostrzegł. – Wyjście i zaatakowanie ich było świetnym pomysłem!
– Tak, a teraz usłyszysz jeszcze lepszy – odparł krasnolud. – Taki, który zapędzi nas do tuneli, ale już bez wychodzenia.
Galen zszedł z kamienia, przetrawiając te słowa, a uśmiech nie schodził z jego warg. Nim stanął przed Torgarem, zastąpiło go skupienie.
– Nie przerwali jeszcze naszych szyków i nie przełamią!

Podstrony