Rabusiów nie potrzebujemy się lękać, mając sygnet Ilde-
rima, a opieka Boga chroni od dzikich zwierząt.
Ben-Hur skłonił się i rzekł: Sygnet Ilderima zapewnia ci bezpieczeństwo na całej pustyni, a
jakże chyżym musiałby być lew, który doścignąłby tego króla wielbłądów.
Mówiąc to, głaskał szyję wiernego zwierzęcia.
– Przecież – ozwała się Iras z wdzięcznym uśmiechem – przecież i jemu byłoby przyjem-
niej zakończyć post; wszak i królowie bywają głodni. Jeśliś, młodzieńcze, jest Ben-Hurem, o
którym ojciec mój wspominał, a je we wdzięcznej przechowuję pamięci, to wskaż nam drogę
do źródła, gdzie będziemy mogli spożyć śniadanie.
Ben-Hur nie opóźnił się z odpowiedzią.
– Cierpię wraz z tobą, piękna Egipcjanko. Jeszcze chwilę cierpliwości, a będziemy u źró-
dła, u którego pragniesz spoczynku; znajdziesz tam napój równie miły i chłodzący, jako u
źródeł Kastalii, a teraz spieszmy po twej woli.
Ben-Hur sunął naprzód wraz z przewodnikiem, bo jedną z nieprzyjemności jazdy wielbłą-
dem jest konieczność przerwania rozmowy. Po jakimś czasie spuściło się całe grono podróż-
nych do wilgotnego parowu, którym przewodnik sprowadził ich aż na dół. Dno parowu było
wilgotne od niedawnego deszczu, a ściany zrazu bardzo spadziste; z wolna parów się rozsze-
rzał, a ze skalistych jego ścian spadały bystre potoki. Wreszcie, przeszedłszy wąski przesmyk,
weszli podróżni w piękną dolinę, a tym piękniejszą dla tych, co dopiero opuścili krainę żółte-
go piasku. Dla nich ta zielona przystań miała urok odnalezionego raju! Białe wstęgi wijących
się tu i ówdzie potoków, niby siatka przejrzysta, tworzyły wyspy pełne świeżej zieloności.
Kilka oleandrów zabłąkało się tu z doliny Jordanu, zdobiąc to ustronne miejsce przepychem
swych kwiatów. Jedna, samotna palma królowała nad całym otoczeniem; podnóża jednak skał
obrosły dzikim winem, w szczelinie zaś wyrosło drzewo morwowe osłaniając tak upragnione
źródło. Do tej krynicy wiódł przewodnik podróżnych, na zważając na pisk kuropatw i mniej-
szych świetniej upierzonych ptaszków, co przed nim pierzchały.
205
Woda tryskała ze szczeliny w skale; wyraźnie jednak otwór ten pogłębiła czyjaś ręka, za-
pewne ta sama, co powyżej źródła wyżłobiła hebrajskimi literami słowo „Bóg”. Woda płynęła
z szumem po głazach mchem obrosłych, tworząc poniżej niewielką sadzawkę, czystą jak
kryształ. Z tego małego zbiornika wyrwał się potok, co długą wstęgą przepływał dolinę,
orzeźwiając trawy i drzewa, póki nie wsiąknął w suchy i spragniony piasek sąsiedniej pustyni.
Koło sadzawki znać było kilka wydeptanych ścieżek, zresztą całą przestrzeń pokrywała bujna
trawa, którą przewodnik tak dawno obiecywał i której świeżość upewniała o zupełnym bez-
pieczeństwie tego ustronia. Konie puszczono na paszę, Etiopczyk pomógł zsiąść Baltazarowi
z klęczącego wielbłąda, a starzec zwróciwszy się ku wschodowi, złożył ręce na piersi i gorąco
się modlił.
– Przynieś kubek – rzekła niecierpliwie Iras, zwracając się do Etiopczyka.
Niewolnik przyniósł wnet z namiotu kryształowy kubek, po czym kobieta ozwała się do
Ben-Hura:
– Usłużę ci.
Poszli razem do źródła, a gdy młodzieniec chciał dla niej zaczerpnąć wody, nie pozwoliła
na to... lecz sama napełniła kubek wodą, po czym go podała Ben-Hurowi.
Nie wypiję – rzekł zarumieniony. Zanim zdołał coś więcej powiedzieć, zbliżył się Balta-
zar.
– Wiele wdzięczności winniśmy ci, synu Hurów – rzekł poważnie. – Dolina ta jest piękna;
trawa, drzewa, cień zapraszają do spoczynku a źródło lśni jak poruszony diament, sławiąc
miłość Boga. Nie poprzestanę na samej podzięce; chodź, usiądź z nami i spróbuj naszego
chleba.
– Pozwól, niechaj ci posłużę – rzekł Ben-Hur, napełniając kubek i podając go Baltazarowi,
który wzniósł oczy z dziękczynieniem.
Niewolnik przyniósł obrusy. Obmywszy ręce, usiedli wschodnim sposobem pod tym sa-
mym namiotem, co przed laty służył mędrcom na pustyni. Spożywali w dobrej myśli przy-
smaki wyjęte z pakunków zawieszonych po bokach wielbłąda.