Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Dopiero po jego śmierci nabrała wątpliwości i zaczęła spoglądać podejrzliwie na twarze pozostałych pacjentów, rozmyślała i bała się. Jednak to nie miało sensu. Zupełnie niepotrzebnie się dręczyła. To na pewno sprawka Victora, nie będzie więc kolejnych listów. Lecz przecież nawet on nie mógł wiedzieć o niej i Stevie, tyle że Victor w jakiś tajemniczy sposób był świadom wszystkiego. Przypomniała sobie scenę, gdy ona i Grace Willison siedziały z nim na patiu dla pacjentów. Grace uniosła twarz w stronę słońca i z tym swoim głupkowatym łagodnym uśmiechem zaczęła rozprawiać o własnym szczęściu, o na­stępnej pielgrzymce do Lourdes. Victor przerwał jej brutalnie:
- Cieszysz się, bo masz napad euforii. To typowe przy twojej chorobie. Pacjentów ze stwardnieniem rozsianym zawsze charak­teryzują ta nieuzasadniona radość i nadzieja. Poczytaj podręczniki, to pospolity symptom. Z pewnością nie jest to żadna cnota, a nas cholernie irytuje.
Przypomniała sobie głos Grace, który już drżał ze zdenerwo­wania.
- Wcale nie twierdziłam, że radość jest cnotą, ale jeśli nawet to tylko pospolity symptom, mogę jedynie być za niego wdzięczna, to też rodzaj łaski.
- Dopóki nie oczekujesz, że wszyscy się do tego przyłączymy, dopóty dziękuj z całej mocy. Dziękuj Bogu, bo masz przywilej bycia bezużyteczną, zarówno dla samej siebie, jak i dla wszystkich innych, a przy okazji podziękuj mu za parę innych błogosławieństw, którymi obsypał ludzkość: za te miliony, które się mozolą, by wyżyć jakoś z jałowej ziemi, nawiedzanej przez powodzie, palonej przez susze, za głodujące dzieci; za torturowanych więźniów, za cały ten cholerny przeklęty bezsensowny bajzel.
Grace Willison zalała się łzami i zaprotestowała cicho:
- Ależ Victorze, jak możesz mówić w ten sposób? Życie to nie tylko cierpienie; czyżbyś uważał, że Bogu na nas nie zależy? Przecież jeździsz z nami do Lourdes.
- Jasne, że jeżdżę. To jedyna szansa, żeby się wyrwać z tego nudnego popieprzonego zakładu. Lubię ruch, podróże, widok słońca nad Pirenejami, lubię te barwy. Nawet czerpię niejaką satysfakcję z krzykliwego komercjalizmu, z widoku tysięcy podobnych do mnie ludzi, którzy dają się oszukiwać bardziej niż ja.
- Ależ to bluźnierstwo!
- Czyżby? Tym lepiej.
Grace jednak nie ustępowała.
- Victorze, gdybyś tylko porozmawiał z ojcem Baddeleyem. Jestem pewna, że by ci pomógł. Albo z Wilfredem. Dlaczego nie porozmawiasz z Wilfredem?
Wybuchnął ochrypłym szyderczym śmiechem, lecz w dziwny i przerażający sposób podszytym szczerym rozbawieniem.
- Porozmawiać z Wilfredem! Mój Boże, powiedziałbym ci coś o naszym świętoszkowatym Wilfredzie i nieźle by cię to ubawiło. Pewnego dnia to zrobię, jeśli mnie porządnie zirytuje. Porozmawiać z Wilfredem!
Zdawało jej się, że wciąż słyszy odległe echo tamtego śmiechu. “Powiedziałbym ci coś o Wilfredzie." Tylko że im nie powiedział i nigdy już tego nie uczyni. Rozmyślała o śmierci Victora. Jaki impuls kierował nim tego szczególnego popołudnia, że zdecydował się na ów ostateczny gest sprzeciwu wobec losu? Na pewno zadziałał bodziec; środa nie była dniem jego spacerów i Dennis nie chciał zawieźć go na cypel. Pamiętała wyraźnie tamtą scenę na patiu. Victor - natrętny, i natarczywy - dokonywał wszelkich wysiłków, by osiągnąć swój cel. Dennis zarumienił się - nadąsane zbuntowane dziecko - w końcu jednak ustąpił, choć niezbyt subtelnie. I wybrali się razem na ów ostatni spacer. Nigdy już nie ujrzała Victora. O czym myślał, gdy zwolnił hamulce i runął w otchłań wraz z fotelem? Z pewnością był to jedynie impuls. Nikt nie mógł sobie wybrać tak straszliwej śmierci, skoro istniały łagodniejsze sposoby. Przecież istniały inne możliwości, nieraz sama o nich myślała. Porównywała te dwa ostatnie przypadki, śmierć Victora i ojca Baddeleya. Ojciec Baddeley, łagodny nieudolny człowiek, odszedł jakby nigdy nie istniał, a jego imienia prawie już nie wspominano. Za to Victor wciąż przebywał wśród nich. Nad Folwar­kiem Toynton unosił się jego zgorzkniały niespokojny duch. Czasami, szczególnie o zmierzchu, nie kierowała twarzy ku sąsiedniemu fotelowi w obawie, że zamiast spodziewanego pacjenta ujrzy przysadzistą postać Victora, otuloną ciężkim pledem, zobaczy tę ciemną szyderczą twarz, oraz wargi rozwarte w uśmiechu. Nagle, pomimo popołu­dniowego słońca, Ursula zadrżała. Zwolniła hamulce fotela i ruszyła w stronę budynku.
IV

Podstrony