Szandowie, Karliowie i inni ludzie lasu zawsze byli tylko dalekimi “nimi”. Istnieli ludzie, zwani merkami którzy walczyli, i było miejsce zwane Miastem. Ale w ostatnim roku pulsujące telemy postawiły Suffeków wobec nowe sytuacji. Na początku nie pojmowali Garika, nie ufali mu, ale... teraz wszyscy byli zjednoczeni: Krąg przeciw cowanom. Webb tyle z tego zrozumiał. Stopniowo, w miarę jak nowa sytuacja utrwalała się w umysłach Suffeków, pojęcie “oni” zamieniło się w “my”.
Odebrał telem Garika w chwili, gdy jechał skrajem bagien o dzień drogi od Sandrunu. Nie mógł uwierzyć w to, o co go prosił bóg Szandów. Nie ja, Gariku.
Wielkie bagna były niebezpieczne. Jego plemię czasami polowało na ich skraju, lecz trzymało się z dala od wnętrza, gdzie można było się zgubić albo jeszcze gorzej. On, Sand i Tila tylko raz odważyli się tam wybrać i niemal oszaleli ze strachu zanim odnaleźli powrotną drogę. Owady jadły ich żywcem, musieli wyciągać Tilę z głębokiej jamy napełnionej wodą, Sanda ukąsił jadowity wąż, Webb i Tila musieli rozcinać i wysysać ranę.
Głupcy. Nigdy już tam nie pójdę.
Ale Garik czekał na odpowiedź. Czy powinien dalej pójść, czy zawrócić? Co mam zrobić? Kiedy starał się podjąć decyzję, wiedział już, co zrobi. Szandyjski władca zasługiwał przynajmniej na telem, ale Webb nie mógł zrobić tego sam. Zawrócił znów na południe, zagwizdał jak ptak, dając w myślach znać staremu Dunowi, że wraca.
Na wschód. Pięćdziesięciu mężczyzn, dwadzieścia kobiet. Coraz więcej pogrzebanych. Jedli surową koninę, najpierw konie merków, później własne, gdy padły z wyczerpania. Na wschód - aż Arin i Moss stanęli na ostatnim wzgórzu, mając przed sobą szeroką rzekę, a za nią dymy buchające z mrikańskich kominów. Pod warstwą brudu ich twarze były spalone na brąz, a brudne ubrania z jeleniej skóry roiły się od kleszczy i leśnych wszy. Ich kołczany były puste. Podawali sobie kawał różowawego żylastego mięsa, żując powoli w rytmie myśli.
- Co teraz? - zapytał Arina Moss.
- Musimy rozproszyć się i uciekać na północ. Po dwoje lub troje. Koniec z nami, Moss. Nic więcej nie możemy zrobić.
Młoda dziewczyna, mająca nie więcej niż czternaście lat, wyszła bezszelestnie z krzaków. Na jej wymizerowanej twarzy malował się strach.
- Merkowie, Arinie.
- Ilu?
- Nie wiem. - Ciekło jej z nosa; podłubała w nim nerwowo.
- Blisko?
- Cztery lub pięć strzałów z łuku.
Ze zmęczenia Arin mówił niewyraźnie:
- Wracaj, Dorry. Powiedz im, żeby nie walczyli, uciekamy na północ tak szybko, jak możemy. Ja i Moss pojedziemy na końcu i spróbujemy ich zatrzymać, zmylić.
Dorry pociągnęła głośno nosem, wpatrując się chciwie w mięso w ręku Mossa.
- Czy mogę dostać trochę?
Moss spojrzał smutno na dwa wilgotne brudne ślady pod nosem dziewczyny. Rzucił jej mięso.
- Surowa konina i tak jest niedobra, ale ty i twoje smarki to o wiele za dużo.
Arin mógłby się roześmiać, lecz musiał zachować energie żeby dosiąść konia. Kon zakaszlał i zachwiał się na nogach z wycieńczenia miał spieniony pysk. Był to wierzchowiec Mateusza, ukradziony w Liszynie, nie tak szybki jak Sudżi, lecz wytrzymały, chociaż teraz równie bliski całkowitego wyczerpania, jak syn Garika.
Dzisiaj prawdopodobnie nastąpi kres wszystkiego; dzisiaj on sam umrze albo nie. Jak pchła w sierści szczura będzie próbował dalej żyć, chociaż nie bardzo wiedział po co. Nie wątpił, że gdzieś po drugiej stronie Liszyna znajduje się jakiś powód, ale tutaj nie miało to żadnego znaczenia. Bez względu na to, czy on sam umrze, czy też nie, Garik prawdopodobnie rozprawi się z Krissami, znajdzie Pas Samotności albo nie, a potem użyje go, żeby wysłać jakiegoś biednego sukinsyna - przypuszczalnie starszego brata, który zawsze więcej dla niego znaczył niż dla ojca - do Bramy Jaźni i do Miasta, a ono nawet niej prowadziło z nimi wojny. Arin pomógł obruszyć lawinę, teraz zaś spadał w dół jak śnieżna kula, coraz większa i większa, zgubiwszy gdzieś po drodze powód, dla którego to robił.
Ale przynajmniej dobrze jest być razem z Mossem, który czytał w nim głębiej, niż sięgają zwykłe myśli, który znał tę samą dziwną ciszę i chłód. I inne uczucia, jak nienawiść do deszczu, który przyniósł z powrotem zapach strachu i ciemności, lęk przed zamkniętymi miejscami i śpiew zbyt wielu ptaków.
Moss go zrozumiał.