Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

- Jestem pewien, że chcą złożyć kapłankę w ofierze na ołtarzu jej własnej bogini.
- Tak - powiedział Black, poruszając się cicho za nim. - Nie podobają mi się, ale obaj jesteśmy uzbrojeni. Jak uważasz? Kilku stoi przy ołtarzu, dwóch pilnuje dziewczyny... Powinniśmy podkraść się bardzo blisko, tak, aby nas nie dostrzegli.
- Zgoda. Czy potrafisz posługiwać się mieczem? Myślę, że dla ciebie nie jest to obca rzecz?
Black zaśmiał się po cichu.
- Nie tak bardzo obca - odpowiedział. - Ci dwaj po prawej stronie nigdy się nie dowiedzą, jak trafili do Piekła. Proponuję, abyś zajął się tym na końcu, a ja poślę ich tam, gdzie ich miejsce. Potem wypraw na tamten świat tego z lewej.
Wyciągnął bezszelestnie długie, obosieczne ostrze i ścisnął je w dłoni.
- Mogą być trochę pijani - dodał. - To powinno pomóc.
Dilvish sięgnął po swój miecz. Podeszli bliżej.
- Powiedz kiedy - wyszeptał. Black uniósł broń.
- Teraz!
W migocącym świetle Black wyglądał jak ciemna plama. Kiedy Dilvish rzucił się na swego przeciwnika, pokrwawiona głowa upadła u jego stóp, a druga ofiara Blacka padła już na ziemię. Kiedy Dilvish wyciągnął ostrze z ciała, pozostali wydali z siebie przeraźliwy krzyk. Odwrócił się w poszukiwaniu następnej ofiary. Ostrze Blacka uderzyło ponownie, odrąbując prawą rękę przeciwnika na wysokości łokcia. On sam kopnął lewą stopą i trafił w krzyż mężczyznę siedzącego na kamiennym blacie.
Ofiara stoczyła się na ziemię, a Dilvishowi zdawało się, że słyszy trzask pękającego kręgosłupa.
Jednak teraz pozostali mężczyźni trzymali w dłoniach miecze, a od strony płonącego miasteczka dochodziły coraz głośniejsze krzyki. Kątem oka Dilvish dostrzegł biegnące ku nim osoby wymachujące bronią.
Pociągnął za sobą swą drugą ofiarę. Wytrącił mu miecz, kopnął w goleń i silnym ciosem rozciął szyję.
Obrócił się, by trafić następnego, który szybkim krokiem skradał się z tyłu i zauważył, że Black rozwalił czaszkę jednemu z napastników stojących pod ołtarzem i nabił na swe długie ostrze kolejnego, unosząc go z ziemi z ogromną siłą. Krzyki wokół były coraz głośniejsze.
Dilvish znalazł się w zasięgu ciosu przeciwnika. Wykorzystał rękojeść swej broni jako kastet, waląc nim w szczękę wroga. Padając kopnął go, a następnie wycelował swe ostrze w rękojeść broni napastnika, odrąbując mu palce. Mężczyzna zawył z bólu i upuścił miecz. Chyląc się przed uderzeniem w głowę, Dilvish machnął nisko mieczem i zranił kolejnego wroga pod kolanem, kalecząc go poważnie. Cofnął się i obrócił szybko, gdy natarło na niego dwóch bandytów. Zaczekał, aż staną w jednej linii, a potem już uderzał, zadawał pchnięcia, odbierał ciosy, oddawał cięcia, znów robił wypad, a w końcu uniknąwszy ataku, ciął jednego w przegub dłoni. Nagle usłyszał ryk Blacka - na pół ludzki, na pół zwierzęcy - a po nim całą mieszaninę innych wrzasków.
Dilvish podstawił nogę rannemu i przycisnął go stopą do ziemi, drugiemu przeszył ostrzem brzuch; poczuł silny ból w ramieniu, ujrzał własną krew, odwrócił się, by stanąć twarzą w twarz z następnym napastnikiem...
Poruszając się jak w amoku, szybko wyprawił go na tamten świat. Kolejny, który rzucił się na niego, poślizgnął się w kałuży świeżej krwi, a Dilvish skończył z nim, zanim ten zdołał się podnieść.
W boku poczuł uderzenie maczugi. Na moment zacisnął pięść i uskoczył, wciąż szeroko wywijając mieczem. W pobliżu dostrzegł Blacka, a wokoło bandyci nie ustawali w zaciętej walce. Właśnie miał zamiar przywołać go, by stanęli do siebie plecami w celu skuteczniejszej obrony...
Rozległ się przeraźliwy krzyk i napastnicy zawahali się przez moment. Odwrócili głowy w kierunku ołtarza i zamarli w bezruchu.
Kapłanka Sanya leżała na kamiennym blacie w kałuży krwi. Wysoki, jasnowłosy mężczyzna wyciągał z jej piersi sztylet. Poruszała wciąż ustami, w klątwie lub modlitwie, ale głosu jej nie było słychać. Nie słychać było też słów mężczyzny. Od strony miasteczka nadbiegały świeże posiłki. W lewym kąciku ust Sanyi pojawiła się mała, czerwona struga, głowa opadła jej na bok, a oczy, choć otwarte, nie widziały już nic. Jasnowłosy mężczyzna podniósł wzrok.
- Teraz przyprowadźcie tych dwóch! - wrzasnął, celując ostrzem w Dilvisha i Blacka.
Gdy wypowiedział te słowa, rękaw jego szaty osunął się, ukazując ciąg błękitnych tatuaży na prawym przedramieniu. Dilvish widział już kiedyś takie znaki. Różni górscy szamani naznaczali się w ten sposób, a każdy znak symbolizował zwycięstwo nad sąsiadem i oddawał siły temu, który go nosił. Co taki człowiek robił wśród bandy obszarpanych zbójów, z pewnością będąc ich przywódcą? Czyjego własne plemię zostało zniszczone? Czy?... Dilvish wciągnął powietrze.
- Nie martw się! - zawołał. - Idę! Ruszył do przodu.
Jego miecz trafił na ostrze przeciwnika na środku ołtarza i został odepchnięty. Zaczął krążyć wokół. Szaman uczynił to samo.
- Czy twoi właśni ludzie przepędzili cię? - zapytał Dilvish. - Za jakie zbrodnie?
Mężczyzna popatrzył na niego przez chwilę, uśmiechnął się i jednym gestem powstrzymał bandytów pędzących mu z pomocą.
- On jest mój - oświadczył. - Zajmijcie się tym drugim.
Przesunął lewym przedramieniem wzdłuż ciała i przyłożył do niego ostrze.
- Wiesz, kim jestem - odezwał się - a jednak rzucasz mi wyzwanie. To bardzo nierozważne.
Przez ostrze, które trzymał w dłoni, przebiegły płomienie. Dilvish zmrużył oczy oślepiony nagłym blaskiem.

Podstrony