Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Tak
zrozumieliśmy zaproszenie. W olbrzymiej sali balowej konserwatorium zostaliśmy otoczeni
przez setkę uczennic, ubranych w piękne krynoliny i nie ukrywających swojego rozgoryczenia.
Garstka naszej kajutkompanii stanęła przed sądem wyraźnie zasmuconego „sztabu”
piękności: - Gdzie są kadeci? Bądźcie uprzejmi i popatrzcie, coście zrobili! Popatrzcie na
twarze dziewczynek!
Była godzina dziesiąta wieczorem. Postanowiliśmy ratować sytuację. - Czy możecie dać
nam dwadzieścia samochodów? - zapytaliśmy. - Za pół godziny wszyscy uczniowie będą na sali!
„Sztab” myślał, że żartujemy, ale ponowiliśmy prośbę o samochody. Po paru
minutach dzwonek alarmowy na „Darze” postawił załogę na nogi. Ogłoszono: - Za piętnaście
minut wszyscy wolni od służby mają stanąć na zbiórce, ogoleni, w tropikalnych mundurach.
Można po sobie nie sprzątać.
O pół do jedenastej „kadeci” wkroczyli w kolumnie czwórkowej na salę. Brawom nie
było końca. Chłopcy wzbudzili podziw swą dyscypliną, szybkością wykonania rozkazów i
wyglądem. Był to chyba najpopularniejszy wyczyn „nawigacyjny” w ich życiu.
Wszystkie dzienniki Mayagiiez codziennie wypełniały nasze fotografie. Oglądaliśmy
siebie na wycieczkach; w miejscu, gdzie wylądował Kolumb; na trybunie, przyjmujących
defiladę korporacji studenckich; w Rotary Club i w Lion Club; na plantacjach avocado; w
rafinerii trzciny cukrowej. Byliśmy stale obdarowywani. Córka mera zaopatrzyła każdego z
nas w dwanaście najlepszych gatunków likierów. Zaczęliśmy zatracać poczucie rzeczywistości.
Nie wiedzieliśmy już, jak się za to wszystko odwdzięczyć. Zostaliśmy ogołoceni ze
wszystkiego, co się nadawało na pamiątki. Co tylko było z Polski i mogło spełniać rolę
„suwenirów” - znikło z kabin.
* * *
Ostatecznie kajutkompanii nadano, obywatelstwo honorowe miasta Mayaguez. Stolica
wyspy - San Juan - kipiała zazdrością. W domu mera ze śmiechem opowiadano sobie, co na ten
temat mówią w San Juan. Największa zagadką dla wszystkich było, dlaczego nie zawinęliśmy
do San Juan, lecz do nie znanego nikomu Mayaguez?
Ale ostatecznie San Juan nie wytrzymało i zażądało przyjazdu komendanta „Daru
Pomorza” do stolicy. Zjawił się pułkownik, by zabrać naszego „kapitana Blooda”. Do San
Juan mieli jechać samochodem, wrócić natomiast samolotem, by komendant mógł jeszcze
zdążyć na przyjęcie dla prasy, które organizowaliśmy na statku po zachodzie słońca.
Samolot należał do tych środków lokomocji, jakich nasz „kapitan Blood” starał się
unikać. Kiedyś musiał lecieć z Gdyni do Warszawy z żoną i córeczką Krysią. Gdy dolatywali do
Warszawy, Kot zobaczył przez okno samolotu, że cały płat skrzydła pękł i za chwilę się
oderwie. Przejęty grozą skamieniał i czekał w milczeniu, kiedy runą na ziemię. Męczył się
sam. Wolał, by żona i córeczka o niczym nie wiedziały. Milczał.
Kiedy wylądowali szczęśliwie na lotnisku, Kot poszedł obejrzeć pęknięte skrzydło i
wówczas dopiero dowiedział się, co to są lotki. Przysiągł sobie jednak, że nigdy więcej
samolotem nie poleci. Niestety, obecnie sytuacja wyglądała beznadziejnie i nikt nie miał
wątpliwości, że Kot będzie musiał wracać samolotem.
Naturalnie musiał z Kotem jechać Diadia. Dla nas wszystkich ze Szkoły Morskiej
Diadia uosabiał postać, która BYŁA, JEST I BĘDZIE. Diadia zrobił ongiś w swym życiu
stuletni krok wstecz, przechodząc z okrętu podwodnego na stary żaglowiec. Diadia był
tym, który na zakupionym w lecie 1920 roku statku szkolnym „Lwów” wysłał w eter
pierwszy jego sygnał - PBAL. Diadia z powietrza łapał wiadomości o mających przyjść
wiatrach i ich sile. Musiał znać wiele języków, by zrozumieć wszystkie nadawane
ostrzeżenia. Diadia na statkach szkolnych pracował na muzealnych niekiedy aparatach,
budząc podziw w portach zagranicznych ich doskonałym stanem używalności. Diadia miał
wspaniałą pamięć - pamiętał wszystko i wszystkich. Gdy przyszliśmy po raz pierwszy na
„Lwów”, Diadia był dla nas wilkiem morskim o atletycznej budowie. U Diadi musiało
być wszystko zrobione na czas i dokładnie. Z przełożonego stał się naszym kolegą. Teraz,
gdy wchodził do salonu, stawał służbiście na baczność i salutował, lecz gdy nikogo nie
było w pobliżu, rozpoczynał swe „zapotrzebowanie” w formie zupełnie bezpośredniej:-
Kot, gdzie są części do logu? Zamówiłeś? Gdzie są cewki, o które prosiłem? Zamówiłeś?
Diadia nie przewidywał uchybień od terminów.
Na samą wzmiankę o leceniu samolotem Kot od razu zawołał:
- Diadia, lecimy! I zabieramy „drugiego”!
„Drugi” - to jest mąż Lu-lu - z powodu swego egzotycznego małżeństwa uchodził w
oczach Kota nieomal za tubylca Zachodnich Indii.
Po odjeździe Kota ze świtą do San Juan cały dzień zbiegł nam jak zwykle na
zwiedzaniu wyspy. Byliśmy już z powrotem na statku, gdy samochód przywiózł z lotni-
ska „kapitana Blooda” i jego adiutantów. Relację o wszystkim co było, zaczai
oczywiście nasz „drugi”, który miał niepowszedni dar opowiadania, wzmocniony obrazową
gestykulacją i niezrównaną mimiką. Stojąc w kajut-kompanii odtwarzał wszystkie
szczegóły triumfalnego wjazdu do San Juan. Opisywał wspaniały wygląd komendanta
przyjmującego defiladę garnizonu San Juan: piechoty, czołgów, samolotów. Opowiadał,
jak komendant ani drgnął i ze spiżową twarzą - „o, taką!" - groźnie lustrował każdy guzik
mundurów maszerujących oddziałów. Palcami wyczarowywał na stole defilujące kompanie i
toczące się czołgi. Przyciągał brodę do szyi, demonstrując marsowy wyraz twarzy
komendanta lepiej, niż to robił on sam. Imitował lecące samoloty: rozpostarte na płask dłonie

Podstrony