A jakie są twoje największe ekstazy kulinarne i czy zbiegają się one z pobytem za granicą?
Nie wiem. One chyba zbiegają się raczej z byciem szczęśliwą. To tak jak z jedzeniem – kiedy
jesteś rozsypana psychicznie, nie możesz niczego zjeść, człowiek nieszczęśliwy jest chyba
zamknięty na uciechy zmysłowe. Z drugiej strony jest dużo ludzi, którzy pocieszają się jedzeniem,
więc sama już nie wiem. Pamiętam, że kiedy jesienią przez jakiś czas mieszkał u nas Paul Bargetto,
robiłam akurat ryż z jabłkami, czyli taki xanax naszego dzieciństwa – ryż, masło, cukier, jabłka
i cynamon, i Paul mnie pytał, czy mamy w języku wyrażenie „ comfort food”. Praktykuje się to, ale
nieoficjalnie, a oni mają to skodyfikowane: comfort food.
Nigella Lawson pisała o książce Potatoes, not prozac Kathleen DesMaisons – bo comfort food to są ziemniaki, cukier, mleko, makaron.
Tak, taki kompres na serce z cukrów prostych.
A więc jakie rzeczy mi najbardziej smakowały? To, co jadłam w momencie, kiedy byłam
szczęśliwa. Czasem zdarza się, że szukasz tych potraw, usiłujesz odnaleźć ich smak, powtórzyć tę
ekstazę kulinarną, ale ona nie zawsze wraca.
To ciekawe, kiedy ja jestem podekscytowana, nie mogę się skoncentrować na smaku jedzenia.
No ale szczęście niekoniecznie wiąże się z ekscytacją, a najbardziej przeżywaniu ekstaz
kulinarnych sprzyja odmiana szczęścia niezawierająca ekscytacji – tylko spokój i stagnację – to jest
najlepsze tło do ucztowania.
Pamiętam na przykład, jak pierwszy raz jadłam mule z masłem, białym winem i tak dalej. To
były mule z mrożonki ze sklepu Mini-Europa, więc nie mogły być raczej supernajlepsze, a mimo
wszystko były tak pyszne, tak zmysłowe i cudowne, że już nigdy potem żadne jedzenie obiektywnie
lepszych muli, nawet tych pięć razy droższych – nie dorównało wspomnieniu tamtych.
To był jeden z tych smaków, których potem poszukujesz, i nie zawsze okoliczności się na tyle
zgadzają, żebyś mogła je odnaleźć – chyba wspomnienia ekstaz kulinarnych na tym polegają.
Natomiast nie wiem, jak to jest z najgorszymi potrawami...
Mnie się wydaje, że chyba jednym z najgorszych posiłków, jakie w życiu jadłam – zresztą wspólnie z tobą – był
obiad w zachwalanym przez Andrzeja Stasiuka barze Witamy, czy też Smacznego na stacji w Stróżach.
Tak, to był wyjątkowo podły bar! To było ekstremalne: ty miałaś chyba kotlet pożarski, a ja
pierogi ruskie, które po wyjęciu z mikrofalówki były wciąż zamrożone. Zresztą nie wykluczam, że
to były po prostu kamienie beskidzkie w cieście.
Kapusta zaś składała się z wody i soli z jakimiś pazurami.
Moim zdaniem Andrzej dał się wtedy poznać jako fantasta kulinarny ( śmiech). Ale może miał
jakieś dobre wspomnienia związane z tym miejscem? Myśmy tam były w ponurych
okolicznościach i to wszystko razem tworzyło atmosferę zaawansowanego horroru, a ten kotlet
pożarski z twarzy był tylko dopełnieniem.
Mam wrażenie, że przeżywane przez ciebie ekstazy kulinarne wynikają nie tyle ze świetności potraw, ile z ich
dziwności, kiedy na przykład pomyślę o menu bankietu wielkanocnego na Greenpoincie, który opisywałaś mi
w e-mailu z Nowego Jorku: „Było bardzo eklektycznie: i płonące zajączki, i makowiec, i ryba po grecku, i ser
tylżycki, i placek z marmoladą z niezidentyfikowanych szczątków owoców, i pieśni żydowskie, i herbata zielona
z puszki light, globalizacja to zjawisko nie do przecenienia”.
Pewnie zaznałam wielu obiektywnych ekstaz, jeżdżąc tu i tam – przyjęć, kolacji, posiłków, które
były wspaniałe, ale to mnie nigdy aż tak nie interesowało. Interesuje mnie jedzenie, które niesie
w sobie historię, opowieść.
A szczególnie jedzenie z pęknięciem!
Tak, interesuje mnie jedzenie, które ma w sobie pęknięcie ( śmiech). Smak pęknięcia w jedzeniu
mnie interesuje – naprawdę to jest dobre określenie – bo już się obawiałam, że... Bo widzisz,
byłabym kompletnie zażenowana, gdybym miała teraz opowiadać o tym, jak w restauracji
w Nowym Jorku jadłam młode, kruche listki sałaty i popijałam winem Un Deux Trois.
Ale jedzenie z pęknięciem – to co innego, jedzenie z pęknięciem to jest właśnie to!
Najwspanialej wspominam posiłki, które były w pewien sposób chorobliwe. Przypominam sobie
takie momenty w moim życiu, kiedy celowo dążyłam do zjedzenia czegoś, o czym wiedziałam, że
będzie okropne, ale chciałam zbadać, co jest w tym smaku. Pamiętam, jak kiedyś na Pradze ogarnął