- Właśnie.
- Rozumiem - powiedziała Rosamund.
IIPan Horace Blatt, powracający do zatoki Leathercombe wąską i krętą drogą, niemal potrącił na zakręcie panią Redfern.
Christine wtuliła się w żywopłot, a pan Blatt gwałtownie nacisnął na hamulec i zatrzymał swego sunbeama.
- Halo-halo! - zawołał wesoło pan Blatt, rosły mężczyzna o rumianej twarzy, z wieńcem rudych włosów otaczających lśniącą łysinę.
Najwyraźniej ambicją pana Blatta było stać się duszą każdego towarzystwa, w którym się znalazł. Często i nieco zbyt głośno wyrażał opinię, że hotel „Wesoły Roger” wymaga ożywienia. Był zdumiony, że gdy tylko się pojawił, okazywało się, że każdy jest zajęty i natychmiast znika.
- Mało brakowało, a zrobiłbym, z pani konfitury truskawkowe - stwierdził radośnie pan Blatt.
- Tak, to prawda.
- Niech pani wskoczy do auta.
- Och, dziękuję... myślę, że pójdę pieszo.
- Nonsens - zaprotestował pan Blatt. - A do czego służy samochód?
Chyląc czoło przed koniecznością, Christine Redfern wsiadła.
Pan Blatt zapalił silnik auta i zapytał:
- Czemu pani spaceruje tak samotnie? To nie w porządku. Taka ładna dziewczyna jak pani!
Christine odpowiedziała pospiesznie:
- Lubię samotność.
Pan Blatt dźgnął ją potężnie łokciem w bok, po czym niemal wbił auto w żywopłot.
- Dziewczyny zawsze tak mówią - powiedział - ale wcale tak nie myślą. Wie pani co? To miejsce, ten „Wesoły Roger”, wymaga odrobiny ożywienia. Jest smętny, brak mu życia. Oczywiście, jest tu masa niedołęgów. Masa dzieci i starych pierników. Jest ten stary nudziarz anglo-indyjski, atletyczny pastor, ci rozpaplani Amerykanie i cudzoziemiec z wąsikiem... śmiać mi się chce z jego wąsika! To chyba jakiś fryzjer albo coś podobnego.
Christine potrząsnęła głową.
- Och, nic. To detektyw.
Pan Blatt raz jeszcze o mały włos nie wpakował samochodu w żywopłot.
- Detektyw? Chce pani powiedzieć, w przebraniu? Christine uśmiechnęła się blado.
- Och, nie, on naprawdę tak wygląda. To Herkules Poirot. Musiał pan o nim słyszeć.
- Nie usłyszałem dobrze jego nazwiska, kiedy się przedstawiał. Oczywiście, że słyszałem o nim. Ale myślałem, że już nie żyje. Powinien już nie żyć. Czego tu szuka?
- Niczego nie szuka... wypoczywa.
- Być może - powiedział pan Blatt z powątpiewaniem. - Wygląda, jakby był trochę stuknięty.
- Cóż - Christine zawahała się - może jest trochę dziwny.
- Powtarzam jedno. Czemu Scotland Yard ma być gorszy? Jeżeli o mnie chodzi, sądzę, że nie ma jak towary brytyjskie.
Zjechał z pagórka i tryumfalnie nacisnąwszy klakson wprowadził wóz do garażu hotelowego, umieszczonego na lądzie stałym, powyżej linii przypływu, tuż naprzeciw hotelu.
IIILinda Marshall znajdowała się akurat w małym sklepiku, który zaspokajał potrzeby odwiedzających zatokę Leathercombe. Jedną ścianę sklepu zajmowały książki, które można było wypożyczyć za dwa pensy. Najnowsza z, nich miała dziesięć lat, niektóre miały po dwadzieścia, a inne były jeszcze starsze.
Linda wzięła z półki jedną, później następną i spojrzała na nie z powątpiewaniem. Nie miała ochoty czytać ani Czterech Piór, ani Vice Versa. Wyciągnęła oprawny w brunatną skórę pękaty tomik małego formatu. Czas mijał...
Słysząc głos Christine Redfern, Linda, spłoszona, wsunęła książkę z powrotem na półkę.
- Co czytasz, Lindo?
- Nic. Szukam książki - odparła pospiesznie.
Wyciągnęła na chybił trafił Małżeństwo Williama Ashe'd i podeszła do lady grzebiąc w torbie w poszukiwaniu dwupensówki.
Christine powiedziała:
- Pan Blatt właśnie odwiózł mnie do domu... ale najpierw o mało mnie nie rozjechał. Poczułam, że nie jestem w stanie przejść z nim całej grobli, więc powiedziałam, że muszę kupić parę rzeczy.
- Prawda, że jest okropny? - zauważyła Linda. - Ciągle mówi o tym, jaki jest bogaty i opowiada straszne dowcipy.
- Biedny człowiek. Powinniśmy mu współczuć - odparła Christine.
Linda nic podzielała jej zdania. Nie widziała żadnego powodu do współczucia. Była młoda i bezlitosna.
Wyszła ze sklepu razem z Christinc Redfern i obie ruszyły w kierunku grobli. Linda pogrążona była we własnych myślach. Stwierdziła, że lubi Christine Redfern. Ona i Rosamund Darnley były w jej opinii jedynymi znośnymi osobami na wyspie. Po pierwsze, żadna z nich nie mówiła zbyt wiele. Na przykład teraz, idąca obok niej Christine wcale się nie odzywała. Bardzo rozsądnie Z jej strony, pomyślała Linda. Po cóż mleć jęzorem przez cały czas, jeżeli nie ma się nic ciekawego do powiedzenia?
Linda powróciła myślami do własnych kłopotów.
Nagle odezwała się:
- Pani Redfern, czy czuła pani kiedykolwiek, że wszystko jest tak straszne... tak okropne... że, och rozsadzi panią...?
Słowa te były niemal komiczne, ale twarz Lindy, ściągnięta i przestraszona, nie była śmieszna. Christine Redfern spojrzała na nią niepewnie, nie rozumiejąc o co chodzi, ale dostrzegła, że nie ma się z czego śmiać...
Gwałtownie wciągnęła powietrze.
Powiedziała: