Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Ich teologowie, pamiętając długą noc zniszczeń, jaką przeszły ich kraje, nie uważali już zwycięstwa Phosa za nieuniknione, lecz twierdzili, że walka pomiędzy dobrem a złem znajduje się w absolutnej równowadze.
- Utrzymują, że ta doktryna pozwala człowiekowi w większym zakresie kierować się wolną wolą - prychnął pogardliwie Apsimar. - W rzeczywistości, umożliwia tylko uznanie Skotosa za równego Phosowi, i w konsekwencji, oddawanie mu czci. A czy ten cel wart jest zachodu?
Nie dał Markowi szansy na odpowiedź, przechodząc do opisu subtelniejszych odchyleń od kanonów wiary, do jakich w ciągu paru minionych stuleci doszło na wyspie Księstwa Namdalen. Namdalen uniknęło dominacji Khamorthu, lecz zamiast tego uległo, o wiele później, piratom z kraju Haloga, którzy zazdroszcząc Videssańczykom ich stylu życia, we wszystkim go naśladowali, nawet wówczas, kiedy wyrwali im ich kraj.
- Ci głupcy szukali kompromisu pomiędzy naszymi zapatrywaniami a chorobliwymi wyobrażeniami, które zwyciężyły na wschodzie. Nie chcą uznać zwycięstwa Phosa za pewnik, jednak utrzymują, że wszyscy ludzie powinni działać tak, jak gdyby czuli, że jest zapewnione. Czy coś takiego jest teologią? To raczej hipokryzja w religijnym przebraniu!
Z bezlitosną logiką wynikało z tego, że jeśli jakikolwiek błąd w wierze daje siłę Skotosowi, ci, którzy zboczyli ze ścieżki prawdziwej wiary - co mogło się zdarzyć zawsze i wszędzie - mogli i powinni być nawróceni, i to siłą, jeśli zajdzie potrzeba. Przyzwyczajony do powszechnej tolerancji i w rzeczywistości lekceważący rozmaite wyznania, z jakimi spotkał się w Rzymie, Marek stwierdził, że koncepcja takiej wojującej religii wzbudza w nim niepokój.
Po omówieniu głównych odmian własnej wiary, Apsimar opowiedział krótko i pobieżnie o innych wyznaniach znanych Videssańczykom. O wierzeniach koczowników Khamorthu - wciąż zamieszkujących równiny Pardraji - im mniej się mówiło, tym lepiej. Słuchali szamanów i byli niewiele więcej niż czcicielami demonów. A ich kuzyni, którzy żyli w Yezd, byli jeszcze gorsi; odprawiano tam straszliwe obrzędy, otwarcie oddając cześć Skotosowi.
Wziąwszy wszystko razem, Halogąjczycy byli prawdopodobnie najlepszymi z pogan. Nawet jeśli niesłuszne, ich wierzenia zbliżały ich do Phosa, bowiem sprzyjały odwadze i sprawiedliwości.
- Tych cech mają pod dostatkiem - przyznał Apsimar - lecz kosztem duchowego światła, które spływa tylko na tych, którzy czczą Phosa.
Potok dziwnych nazw, miejsc i idei sprawił, że Markowi zakręciło się w głowie. By zyskać chwilę czasu potrzebną na dojście do siebie, zapytał Apsimara:
- Czy masz jakąś mapę, bym mógł zobaczyć, gdzie żyją te wszystkie ludy, o których wspomniałeś?
- Oczywiście - odparł kapłan. Tak jak swoją teologiczną dyskusją, tak i teraz dał Skaurusowi więcej, niż trybun się spodziewał. Apsimar skinął ręką w stronę jednej z napełnionych książkami półek. Jak przywołane szczenię, jeden z tomów wysunął się spomiędzy swych sąsiadów i popłynął przez powietrze, by spocząć delikatnie na biurku kapłana. Apsimar pochylił się nad nim, by odnaleźć właściwą stronę.
Trybun potrzebował tych paru chwil, by przybrać obojętny wyraz twarzy. Wiedział, że nigdy ani w Mediolanie, ani w Rzymie, ani w Galii nie zobaczyłby niczego, co mogłoby się równać z tym niedbałym machnięciem ręką i tym, co nastąpiło potem. Sama swoboda, z jaką uczynił to Apsimar, wywarła na nim takie wrażenie, jakiego nawet uzdrawiająca magia nie zdołała na nim wywrzeć.
Dla Apsimara była to zwykła rzecz. Odwrócił książkę w stronę Marka. -Jesteśmy tutaj - powiedział, wskazując palcem. Zbliżywszy twarz do mapy, trybun odcyfrował słowo „Imbros", umieszczone obok kropki.
- Wybacz mi - rzekł uprzejmie Apsimar. - Czytanie przy świetle świeczki może sprawiać trudność. - Wymruczał modlitwę, wyciągnął lewą rękę nad mapę... i perlista poświata wystrzeliła z niej rozjaśniając pergamin tak samo jak światło pochmurny dzień.
Tym razem Skaurus musiał ze wszystkich sił powstrzymywać się, by nie uciec. Nic dziwnego, kołatało mu się po głowie, że Apsimar nie martwi się zmęczeniem oczu. Kapłan był swoją własną lampą do czytania.
Gdy ustąpił pierwszy wstrząs zdumienia i strachu, kolejny, głębszy szok ściął krew w żyłach trybuna. Mapę sporządzono z niezmierną dbałością o szczegóły; lepiej, sądząc z wyglądu niż te, które widział w Rzymie. A krainy, jakie na niej widniały, absolutnie niczego mu nie przypominały. Gdzie jest Italia? Bez względu na to, jak prymitywna była mapa, kształt buta sam rzucał się w oczy. Tutaj nie mógł go znaleźć... ani żadnej innej znanej mu krainy.
Widząc dziwne kontury Imperium Videssos i jego sąsiadów, czytając obce nazwy mórz - Morze Żeglarzy, Północne Morze, niemal całkowicie otoczone lądami Videssańskie Morze, oraz całą resztę - trybun musiał uznać to, czego obawiał się od chwili, kiedy dwa miecze przeniosły go i jego legionistów do tej krainy, a co podejrzewał od czasu pierwszych czarów Apsimara. To był inny świat niż świat Rzymu; świat, z którego nigdy nie zdoła wrócić do domu.
Cicho pożegnał się z kapłanem. Gdy tylko znalazł się na ulicy, skierował się w stronę najbliższego zajazdu. Potrzebował kubka wina albo kilku, by uspokoić nerwy. Winne grona rzucały własną kojącą magię. I nawet z magią - powiedział sobie - ludzie wciąż byli ludźmi. A zdolny człowiek może zajść daleko.

Podstrony