Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- W ogóle nie wzięliśmy pod uwagę smoczków, admirale. One zawsze są tam, gdzie są Nici.
- Na tym etapie nie wolno nam ryzykować - odparł Paul, lekkim uśmiechem łagodząc wymówkę. Nie uważał ognistej łaźni za przesadę. Smoczki wyraźnie niepokoiły się na widok Nici, ale najwidoczniej nie zdawały sobie sprawy z obecności drugiego, prawdopodobnie groźniejszego stadium życiowego tworów.
Mimo to szacunek Paula Bendena dla smoczków wzrósł wydatnie, gdy admirał zobaczył, jak stworzenia pieczołowicie wyszukują świeżo opadłe Nici. Kilka razy podczas Opadu dostrzegł sforę walczącą u boku Seana Connelly i rudowłosej dziewczyny Hanrahanów. Wyglądało na to, że smoczki słuchają ich rozkazów. Poruszały się w zdyscyplinowany sposób, podczas gdy inne grupy miotały się w chaotycznym rozgorączkowaniu.
Przy bardzo wielu okazjach Paul widział, jak małe istotki nagle znikają, gdy patrzący nabierał już pewności, że smoczek zostanie spopielony ognistym oddechem swojego pobratymca. Przyłapał się na marzeniu, żeby ślizgacze również posiadały taką zdolność oraz podobną zwrotność. Pojazdy nie były najlepiej przystosowane do walki. Przypomniał sobie swój podziw dla smoczków podczas ataku wherry. Z opowieści o legendarnej już, “parasolowej” obronie Lądowiska z czasu Pierwszego Opadu wiedział, że setki dzikich pomagało swoim udomowionym krewniakom. Smoczki mogły stać się wyśmienitymi sprzymierzeńcami. Paul zastanawiał się, czy można by zmobilizować wszystkie smoczki, by poddały się treningowi pary Connell-Hanrahan.
Najnowszy Opad zostawił łyse plamy na powierzchni, ale pomimo pierwotnego zamieszania oraz braku doświadczenia ekip powietrznych i naziemnych, zniszczenia nie były tak rozległe jak podczas pierwszego, przerażającego ataku.
Większość wyczerpanych obrońców postanowiła spędzić noc na farmie Malay. Pierre de Courci wziął na siebie obowiązki szefa kuchni i wraz z pomocnikami przyrządził pieczone ryby i bulwy w wielkich dołach na plaży. Zmęczeni mężczyźni, kobiety i młodzież, zbyt osłabieni, by rozmawiać, siedzieli wokół ognisk ciesząc się, że przetrwali trudy dnia.
Sean i Sorka utworzyli na plaży coś w rodzaju szpitalika i opatrywali ranne smoczki, przykładając ziele mrocznika na uszkodzone przez Nici skrzydła, na przypaloną skórę.
- Czy myślicie, że kiedy Sira przestanie płakać, brązowy i spiżowy powrócą? - zapytała Tarrie Chernoff. Była uwalana czarnym tłuszczem, trawa pozostawiła na jej ubraniu zielone smugi, a na kaftanie ze skóry wherrów widniały liczne zwęglone plamy, stare i nowe, ale jak wszyscy kochający smoczki właściciele troszczyła się bardziej o swoich podopiecznych niż o własne wygody.
Sean wzruszył obojętnie ramionami, ale Sorka pocieszająco pogładziła Tarrie po dłoni.
- Zazwyczaj wracają. Bardzo przeżywają, kiedy ranny zostaje ktoś z ich sfory, zwłaszcza królowa. Wyśpij się dobrze, zobaczymy, co ranek przyniesie.
- Dlaczego pocieszasz ją takimi kłamstwami? - zapytał Sean cicho, kiedy Tarrie odeszła w stronę ognisk, niosąc w zgięciu ramienia opatrzoną królową. - Wiesz już cholernie dobrze, że jeśli rana jest poważna, to jaszczurki nie wrócą. - Chłopak mówił to posępnym tonem. Oni mieli dotychczas szczęście, gdyż chłopak dopilnował, żeby ich smoczki były na tyle zdyscyplinowane, by móc przeżyć.
- Potrzebny jej pokrzepiający sen, a nie noc pełna zmartwień. Poza tym wiele wraca.
Zmęczona Sorka westchnęła i zamknęła torbę z lekarstwami. Wygięła plecy, by naciągnąć obolałe mięśnie.
- Rozmasuj mi prawe ramię, dobrze, Sean? - Odwróciła się do niego plecami i odetchnęła z ulgą, gdy silne palce wygładziły węzeł.
Dłonie Seana były niezwykłe; chłopak wiedział, jak zlikwidować napięcie. Jego palce przesunęły się pieszczotliwie w stronę nasady szyi i wśliznęły we włosy. Chociaż bardzo zmęczona, Sorka odpowiedziała na to nieme pytanie. Odsunęła się od niego, z uśmiechem rozglądając się za stadkiem smoczków.
- Wszystkie już znalazły sobie przytulne gniazdka - powiedział Sean cicho i sugestywnie.
- Więc i my poszukajmy sobie takiego. - Wzięła go za rękę i wyprowadziła z plaży w gęsty zagajnik roślin o strzałkowatych liściach, które pomogli uratować przed Nićmi.
 
Pokrzepieni gorącym posiłkiem oraz hojną miarką bardzo delikatnego quikalu, przygotowanego przez Chailę Xavior-Kimmage z miejscowych owoców, Paul i Emily zorganizowali potajemną naradę w jednym z nietkniętych budynków na obrzeżach Malay. Poza admirałem i gubernator w spotkaniu wzięli udział Ongola, Drake, Kenjo, Jim Tillek, Ezra Keroon i Joel Lilienkamp.
- Następnym razem poradzimy sobie lepiej, admirale - zapewnił Paula Drake Bonneau, parodiując salut. Kenjo, wchodząc tuż za nim, popatrzył na wysokiego pilota z rozbawioną wyższością. - Dzisiejszy dzień nauczył nas, że Nici wymagają całkowicie innego latania i technik walki. Zmodyfikujemy szyk, tak że nic się nie przedostanie. Piloci ślizgaczy muszą przyzwyczaić się do zachowywania wysokości. Strzelcy muszą lepiej celować. Tu trzeba czegoś więcej niż tylko przyciskania guzika. Omal nie doszło do kilku kolizji. Straciliśmy też parę maleńkich smoczków. Nie możemy ryzykować życia ludzi, sfory sprzymierzeńców, no i utraty ślizgaczy.
- Pojazdy możemy naprawić, Drakę - zauważył sucho Joel Lilienkamp, zanim Paul zdążył się odezwać - ale zasilacze nie są wieczne. Nie wolno nam bezsensownie wykorzystywać ich na ćwiczenia. Pomimo naszego systemu wymiany, a założę się, że uda mi się go jeszcze poprawić, dziewięciu pilotów musiało lądować na jeziorze Maori. Nie możemy tak szafować energią. A tak przy okazji, Drakę, szyk klinowy jest bardzo ekonomiczny, jeżeli chodzi o zasilacze. Co nie zmienia faktu, że potrzeba dni, aby naładować wyczerpane. Jak długo to świństwo będzie spadać, Paul? - Joel podniósł wzrok znad obliczeń.

Podstrony