Otworzył ją na chybił trafił i przeczytał:
„Kiedy drzwi nie są drzwiami?”
- Gdy rozpadnie się zamek - mruknął. Czuł, jak pot spływa mu po czole... ramionach... po całym ciele.
- Kiedy rozpadnie się zamek!
- Znalazłeś coś, synu? - usłyszał łagodny głos.
Jake odwrócił się i zobaczył grubasa w koszulce polo, stojącego na końcu lady. Mężczyzna trzymał ręce w kieszeniach starych gabardynowych spodni. Okulary przesunął na błyszczącą kopułę łysej głowy.
- Tak - odparł pospiesznie Jake. - Te dwie. Czy są na sprzedaż?
- Wszystko, co tu widzisz, jest na sprzedaż – powiedział grubas. - Nawet ten budynek byłby do sprzedania, gdybym był jego właścicielem. Niestety, tylko go wynajmuję.
Wyciągnął rękę po książki i Jake się zawahał. Potem niechętnie podał mu je. Trochę się obawiał, że grubas ucieknie z nimi. Gdyby to zrobił - gdyby zdradził najmniejszą ochotę - Jake rzuciłby się na niego i wyrwał mu te książki. Były mu potrzebne.
- W porządku, zobaczmy, co tu masz - rzekł grubas. - Nawiasem mówiąc, jestem Tower. Calvin Tower.
Wyciągnął rękę.
Jake wytrzeszczył oczy i mimowolnie cofnął się o krok.
- Co?
Grubas spojrzał na niego z lekkim zaciekawieniem.
- Calvin Tower. Które z tych słów jest nieprzyzwoite w twoim języku, o hiperborejski wędrowcze?
- Hę?
- Chciałem tylko powiedzieć, że wyglądasz na trochę wystraszonego, mały.
- Och. Przepraszam.
Uścisnął wielką, miękką dłoń pana Wieży, mając nadzieję, że facet nie będzie drążył tematu. To nazwisko rzeczywiście przestraszyło go, chociaż nie wiedział dlaczego.
- Jestem Jake Chambers.
Calvin Tower uścisnął jego dłoń.
- Nieźle brzmi, wspólniku. Jak nazwisko włóczykija z powieści z Dzikiego Zachodu. Tego, który wpada do Black Fork w Arizonie, robi porządek w miasteczku i rusza dalej. To chyba Wayne D. Overholser. Tylko że ty nie wyglądasz na włóczykija, Jake. Raczej na kogoś, kto uznał, że to zbyt piękny dzień, żeby przesiedzieć go w szkole.
- Och... nie. Skończyliśmy zajęcia w zeszły piątek.
Tower uśmiechnął się.
- Uhm. Pewnie. I musisz mieć te dwa tytuły, prawda? Zabawne, czego to ludzie nie potrzebują. Na przykład ty. Na pierwszy rzut oka wziąłbym cię za miłośnika Roberta Howarda, szukającego okazyjnego wydania Donalda M. Granta - jednego z tych z ilustracjami Roya Krenkeła. Ociekające krwią miecze, wielkie muskuły i Conan Barbarzyńca wyrąbujący sobie drogę przez stygijskie hordy.
- To brzmi naprawdę fajnie. Te książki są... hm... dla mojego młodszego brata. W przyszłym tygodniu ma urodziny.
Calvin Tower kciukiem zsunął okulary na nos i uważnie przyjrzał się Jake’owi.
- Rzeczywiście? Wyglądasz mi na jedynaka. Jestem pewien, że jesteś jedynakiem cieszącym się dniem wagarowicza, gdy panna Maj drży w swej sukni przed cienistą dolinką Czerwca.
- Słucham?
- Nic takiego. Wiosna zawsze wprawia mnie w cowperowski nastrój. Ludzie są dziwni, ale interesujący. Teksańczyk - zgadza się?
- Chyba tak - odparł ostrożnie Jake. Nie mógł się zdecydować, czy lubi tego dziwaka, czy nie.
Jeden z klientów obrócił się na stołku. W jednej ręce trzymał filiżankę kawy, a w drugiej sfatygowany egzemplarz „Dżumy”.
- Jeśli się pospieszysz, to zdążymy jeszcze skończyć tę partię szachów, zanim nastąpi koniec świata.
- Pośpiech jest sprzeczny z moimi zasadami - powiedział Cal, ale otworzył „Charliego Puf-Puf” i zerknął na cenę wypisaną ołówkiem po wewnętrznej stronie okładki. - Dość popularna książka, ale ten egzemplarz jest w nadzwyczaj dobrym stanie. Małe dzieci zwykle okropnie je niszczą. Powinienem zażądać za nią dwanaście dolarów...
- Cholerny złodziej - powiedział mężczyzna, który czytał „Dżumę”, a drugi klient się roześmiał.
Calvin Tower nie zwrócił na to uwagi.
- Jednakże nie miałbym serca żądać tyle w taki piękny dzień. Siedem dolców i jest twoja. Plus podatek oczywiście. Książkę z zagadkami możesz dostać za darmo; uważaj to za prezent ode mnie dla chłopca, który miał dość rozumu, by wsiąść na konia i wyruszyć do nieznanej krainy w ostatni dzień prawdziwej wiosny.