Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


— Przegapiłeś wszystkie trzy — ciągnął Beaumont — z tej prostej przyczyny,
że ich tutaj nie było, gdy czyściłeś pas. Bardzo mało śniegu jest pod tymi kamie-niami i niewiele więcej na nich. Tylko tyle, ile nasypały na nie wirujące śmigła.
— Chcesz powiedzieć. . .
— Tak! Te okrąglaki pochodzą ze wzgórza za obozem, a kamienie nie mają
zwyczaju robić sobie ćwierćmilowych spacerów. Zostały tutaj przyniesione na wypadek, gdyby jakiś samolot odważył się lądować. To znowu sabotaż, Conway.
Sabotaż w najbardziej brutalnej postaci. Bóg jeden wie, ile jeszcze niewinnych osób, poza pielęgniarką, zginęło na pokładzie tego samolotu.
110
— Skurwysyny!
— Uspokój się. Musimy wracać do obozu.
— Przypilnuję, żeby wiedziała o tym każda gazeta w Ameryce. . .
— Dobrze wiesz, że nic takiego nie zrobisz — Beaumont ścisnął Conwaya
za ramię i popchnął go lekko. — Nie masz najmniejszego dowodu na poparcie
swojego twierdzenia. . .
— Na miłość boską, a te kamienie!
— Rosjanie będą twierdzili, że skały musiały być tu przez cały czas, że wiatr odgarnął śnieg i odsłonił je. Może stwierdzą nawet, że to twoja wina, ponieważ niestarannie oczyściłeś pas startowy. Ktoś brutalnie, ale skutecznie zorganizował
wypadek. Mam tylko nadzieję, że nie jest on pierwszym z serii.

* * *
Śnieżny Kot brnął uparcie przez mgłę, dwie pary ciężkich gąsienic parły
naprzód wzniecając przerażający harmider. Jeden strumień światła z reflektora umieszczonego przed kabiną penetrował mgłę, drugi, znad okna, skierowany był
na podłoże. Siedzący wewnątrz szoferki Conway wychylił się, by sprawdzić mo-cowanie górnego reflektora. Od tej lampy będzie wkrótce zależało, czy nie pogrą-
ży się w otchłań za stromym zboczem wyspy, głęboką na dwadzieścia stóp. Czy nie spadnie prosto na polarny pak.
Opatulony szczelnie w parkę z naciągniętym na czoło futrzanym kapturem,
sprawdził godzinę. Punktualnie ósma rano. Był na czas. Za kilka minut powinien zobaczyć jedno z zapalonych świateł pasa startowego. Poruszył dźwignię napę-
du, wielki lewar, który obracał gąsienice. Sprawdził licznik wskazujący odległość w milach i zmienił kierunek. Conway, najbardziej pokojowo nastawiony człowiek na świecie, jechał z naładowanym karabinem leżącym na siedzeniu obok i świe-
żym obrazem pielęgniarskiego czepka przed oczami. Wytężył wzrok i zmarszczył
brwi. Przednia szyba była cała zamazana, a wycieraczki jedynie rozprowadzały po niej gęsty brud. Zostawiając silnik na jałowym biegu zatrzymał Kota i wspiął
się do przedniej szyby ze szmatą w ręku.
Dokoła Śnieżnego Kota kłębiła się mgła zamazując kontury maszyny. Conway
rozejrzał się nerwowo i pospiesznie przetarł szybę. Wszędzie mgła, w której może ukrywać się armia uzbrojonych Rosjan. Szybko oczyścił szkło, schował się w szoferce i dopiero zatrzasnąwszy za sobą drzwi, odczuł ulgę. Tutaj był bezpieczny.
Wysoko nad wszystkim i szczelnie zamknięty. Sprawdził licznik i przesunął wielką dźwignię. Wówczas niezgrabna maszyna ruszyła powoli naprzód. Zbliżał się najbardziej niebezpieczny odcinek drogi.
111
Amerykanin skulony w ciasnej szoferce pochylił się w stronę szyby, na któ-
rej wycieraczki zostawiały ślad w kształcie wachlarza. — Jeżeli w ogóle jechał
tam, gdzie mu się wydawało, że jedzie, powinien być już blisko urwiska. Dlatego też wytężał wzrok śledząc grunt w świetle ukośnego reflektora. Conway, z własnej inicjatywy, rozszerzył nieco podstępny plan Beaumonta. Miał zamiar doprowadzić Śnieżnego Kota do rampy, zjechać nią w dół, na pole lodowe i zatoczyć ćwierć koła wokół wyspy. Za pomocą ruchomego reflektora będzie oświetlał
urwisko, utrzymując się w takiej odległości, by nie stracić go z oczu i w ten sposób nie zgubi się na lodzie.
Potem zostawi maszynę i na piechotę wróci do obozu. Zostawi Śnieżnego
Kota nosem na północ i z zablokowaną kierownicą. Gdy Rosjanie natkną się na niego, dojdą do wniosku, że ktoś przerażony katastrofą samolotu uciekł z wyspy.
Wtedy skierują się na północ, zamiast na zachód.
Jedną ręką zapalił papierosa i to poprawiło mu nieco samopoczucie. Nagle
gwałtownie zmienił kurs. Ukośny strumień światła wpadł w próżnię, w nicość.
Znajdował się już na krawędzi urwiska. Dla bezpieczeństwa cofnął pojazd o kilka jardów, potem ruszył wypatrując lampy na szczycie drewnianego słupa. Jej widok miał być dowodem, że dotarł tam, gdzie chciał.

* * *
— Wschód. . . wschód. . . wschód. Rampa.
Kramer odłożył mikrofon, zapewniający mu łączność z rozlokowanymi na po-
lu lodowym wokół wyspy ludźmi wyposażonymi w radziecką wersję amerykań-
skiego walkie-talkie. Wszyscy teraz ruszyli, by skupić się w pobliżu Śnieżnego Kota — i rampy.
Litwin siedział obok Papanina, wewnątrz Śnieżnego Kota znieruchomiałego
we mgle. W kabinie za nimi operator radaru wpatrywał się w ekran, śledząc powolny ruch pojazdu Conwaya pełznącego przez wyspę. Nad nim, na dachu obra-
cała się antena radaru przeszukująca mgłę. Na zewnątrz, na polu polarnym panował niezwykły spokój. Papanin zacisnął zęby na cybuchu fajki i popatrzył w stronę Target-5.
— Sądzi pan, że Gorow jedzie z nimi? — spytał Kramer.
— Skąd do diabła mam wiedzieć? Istnieją dwie możliwości: albo jest z ni-
mi, albo go tam nie ma. Jeżeli jest, cały problem mamy z głowy. Jeżeli go nie ma, możemy zająć pusty obóz i zaczekać na niego. Nie mógłbyś myśleć o czymś innym?
Sybirak wyjrzał przez lewe okno. Chwilami, gdy mgła na to pozwalała, mógł
112
dostrzec zarysy drugiego Śnieżnego Kota, także nieruchomego, z wygaszonym silnikiem. Wewnątrz tamtego pojazdu tkwiło ośmiu mężczyzn. Czterech spośród nich uzbrojonych było w broń automatyczną. Spojrzał na zegarek. 8.05. Do 8.15
następny pionek zostanie zdjęty z planszy.

* * *
Conway znajdował się na szczycie rampy. Z wielką ostrożnością ustawiał Kota