Mnie też pytali.
Poczułam się wręcz urażona.
— A mnie nie. Dlaczego? Ja też tam wtedy byÅ‚am.
— Pani byÅ‚a później i ja to sam zaÅ›wiadczyÅ‚em. Przecież ja wiem, kiedy paÅ„-
stwo wyszli. Tam nadlecieli ci z Leśniczówki, dwóch z Krynicy. . . Od nas też, na motorach zdążyli.
— Ten z rÄ™kÄ… w gipsie na motorze nie jechaÅ‚!
— Ten Lulek? Nie, on pierwszym autobusem do LeÅ›niczówki podjechaÅ‚
i stamtąd przyszedł. Ale tego topielca już wcześniej znaleźli. Gdyby to kto inny tam leżał w wodzie, sam bym myślał, że to właśnie Florian go utopił, bo gorszego chciwca tu nie było i nie ma. On jeden do takiej rzeczy był zdolny. . .
Więcej się wtedy nie dowiedziałam. Z plaży wrócił ten mój, przyniósł trochę
bursztynu, skarcił mnie, że jeszcze nie wypłukałam termosu, i zapowiedział, że
jutro chce skoczyć do Krynicy, do sklepu i apteki. Proszę bardzo, mogliśmy sko-
czyć, jedenaście kilometrów dla samochodu nie majątek, a morze gładkie już, bez
fali, powiewek ze wschodu ustabilizowany i nic nowego nie podejdzie.
Tak zawyrokował, a ja mu uwierzyłam, najgłupiej w świecie.
*
*
*
Przez ten skok do Krynicy omal mnie nie trafiła apopleksja.
Zostawiłam go między apteką a sklepem i podjechałam do stacji benzynowej,
żeby przy okazji zatankować. Kiedy wróciłam, nie było go nigdzie. Rozglądałam
się przez chwilę, objechałam dworzec autobusowy i przyległe ulice, zajrzałam do
apteki i do sklepu, bez rezultatu. Gdzie, do diabła, mógł się podziać. . . ?
Zrezygnowałam z działań aktywnych i zastosowałam się do zasady generalnej:
tam czekać, gdzie się rozstaliśmy. Czekałam tak równo czterdzieści pięć minut.
Przestałam się nawet rozglądać, coraz bardziej rozdrażniona, bo korciło mnie mo-
rze. Chciałam wyjrzeć na brzeg, popatrzeć, jak tam wygląda, przekonać się, co też może sprawić ten maleńki powiewek z południowego wschodu, taki łagodny, letni
zefirek. Ssało mnie ku plaży coraz bardziej. Zamyśliłam się w końcu tak, że aż
podskoczyłam, kiedy znienacka pojawił się przy mnie mój wymarzeniec. Bardzo
zadowolony, wsiadł do samochodu, niczego nie wyjaśniając.
— GdzieÅ› ty siÄ™ podziaÅ‚?! — jÄ™knęłam, usiÅ‚ujÄ…c ukryć wÅ›ciekÅ‚ość. — Obje-
chałam całą okolicę, w aptece cię nie było!
— Może wstÄ…piÅ‚em na pocztÄ™. . .
47
— ByÅ‚o powiedzieć, że chcesz, samochodem szybciej!
— Może wczeÅ›niej nie miaÅ‚em zamiaru. . .
Rozzłościłam się, uparłam i oznajmiłam, że zjeżdżamy do plaży. Dałam mu
tylko wybór, Leśniczówka czy tam dalej, koło zatopionej barki?
— Nie mamy siatek — zauważyÅ‚ na to.
— A mówiÅ‚am, żeby zawsze wozić ze sobÄ…!
— ByÅ‚y brudne i zasmoÅ‚owane.
— No to co? Ja też jestem zasmoÅ‚owana. A samochód i tak wyglÄ…da jak Å›wiÅ„-
skie koryto, trochę smoły i piasku więcej już mu nie zaszkodzi!
Milczał tak potępiająco, że się nieco opamiętałam. Jego siatkę trzeba było wo-
zić na zewnątrz, bo się nie mieściła w samochodzie, miała za długi drąg, musiał ją trzymać w ręku za otwartym oknem i pilnować zespolenia z bokiem samochodu,
żebym nie zaczepiała wszystkiego po drodze. Nie było to zbyt wygodne i zdaje
się, że wymagało dużej siły, a już z pewnością musiała od tego ręka drętwieć, poza tym wymagało wolniejszej jazdy. Z tym balastem do Krynicy i z powrotem. . .
— No dobrze, można wozić przynajmniej mojÄ…, ona jest krótsza!
— Kombinezonu też nie mam.
— Można wozić i kombinezon! Samochód nie protestuje!
— ByÅ‚ mokry. . .
Racjonalne argumenty rozzłościły mnie jeszcze bardziej. Nie pokłóciłam się
z nim ostatecznie tylko dzięki temu, że już skręciłam na zjazd ku wydmom. Mu-
siałam poświecić trochę uwagi jeździe terenowej.
Pokonując Mierzeję w poprzek, za każdym razem marzyłam o samochodzie
pustynnym, z napędem na cztery koła, z podwoziem na wysokości metra, z bie-
giem terenowym, który żre trzydzieści litrów benzyny na sto kilometrów. Niechby
żarł i sześćdziesiąt. . . ! Cóż by to był za cudowny pojazd na te tereny. . . Niestety, spotykałam takie tylko na filmach.
Na widok plaży trafił mnie przeraźliwy szlag i pociemniało mi w oczach.