- Ach, tak! - Długą chwilę milczała. - Doprawdy, bardzo chętnie kiedyś się z panem spotkam, panie Crawffie. Głos ma pan bardzo sympatyczny. Ale dzisiaj już za późno.
- Mógłbym przyjść do pani.
- Innym razem odpowiedziałabym: świetna myśl. Byłoby mi strasznie przyjemnie zaprosić pana na cocktail. Tylko że właśnie koleżanka, która ze mną mieszka, zachorowała. Leży tu biedaczka i od paru godzin oka zmrużyć nie mogła. Dopiero przed chwilą nareszcie się trochę zdrzemnęła.
- To pech rzeczywiście.
- Gdzie pan mieszka? Może jutro moglibyśmy wybrać się na ten cocktail?
- Jutro nie mogę - odrzekłem. - Dziś był dla mnie jedyny możliwy wieczór.
Znów palnąłem głupstwo. Nie trzeba było tego mówić.
- No to cóż... Bardzo żałuję.
- PozdrowiÄ™ od pani Eda.
- Koniecznie! Życzę panu dobrej zabawy w Nowym Jorku. Pierwszorzędne miasteczko.
- Wiem, wiem. Dziękuję. Dobranoc.
Położyłem słuchawkę. Sfaulowałem ten strzał fatalnie. Gdybym przynajmniej na cocktail ją namówił, jeśli nie na coś więcej!
10.
Było właściwie jeszcze dosyć wcześnie. Dokładnie nie pamiętam, która była godzina, ale niezbyt późna. Nie cierpię kłaść się do łóżka, jeżeli nie czuję się wcale senny ani zmęczony. Otworzyłem więc walizy, wyciągnąłem czystą bieliznę, poszedłem do łazienki, umyłem się i zmieniłem koszulę. Pomyślałem sobie, że warto by zejść na dół do Sali Lawendowej i zobaczyć, co tam się dzieje. W tym hotelu był nocny dansing właśnie w tej sali.
Kiedy zmieniałem koszulę, znowu mnie ogarnęła ochota, żeby mimo wszystko zadzwonić do małej Phoebe - mojej siostry. Okropnie korciło mnie, żeby z nią pogadać przez telefon. Nareszcie pogadać z kimś rozsądnym. Ale nie mogłem tego zaryzykować. Phoebe to jeszcze dzieciak, o tej porze od dawna już spała, a w każdym razie na pewno nie było jej w pobliżu telefonu. Zastanawiałem się, czyby jednak nie spróbować: gdyby się odezwał ojciec albo matka - mógłbym położyć słuchawkę; w końcu zrezygnowałem, bo nie widziałem żadnych szans. Domyśliliby się, że to ja, nawet gdybym słowa nie powiedział. Matka zawsze mnie poznaje. Ma nadzwyczajną intuicję. Szkoda, miałem wielką ochotę pogadać chociaż przez chwilę z Phoebe.
Żałujcie, że jej nie znacie. W życiu nie spotkaliście równie ładnej i mądrej małej dziewczynki. Naprawdę jest inteligentna. Odkąd chodzi do szkoły, zbiera same najlepsze stopnie. Szczerze mówiąc, ja jeden nie udałem się w rodzinie. Starszy mój brat - D.B. - jest pisarzem i w ogóle błyszczy; Alik, ten, który umarł, jak wam już wspominałem - był nadzwyczajny. Tylko ja się nie udałem. Popatrzyć na małą Phoebe także warto. Ma włosy rude, mniej więcej takie, jakie miał Alik, w lecie bardzo krótkie. Bo latem zakłada je za uszy. Uszy ma ładne, malutkie. Na zimę zapuszcza włosy. Czasem matka splata je w warkoczyki, czasem nie. Z warkoczykami Phoebe wygląda bardzo milutko. Ledwie skończyła dziesięć lat. Jest chuda jak ja, ale jej chudość nie wydaje się brzydka. Rusza się zwinnie jak na wrotkach. Przyglądałem jej się kiedyś, jak przebiegała Fifth Avenue w drodze do parku, i wtedy właśnie zauważyłem, że ma szczupłą sylwetkę i ruchy wrotkarza. Spodobałaby się wam na pewno. Najważniejsze, że zawsze od razu świetnie rozumie, o co chodzi, kiedy się z nią rozmawia. Można ja wszędzie wziąć ze sobą. Na przykład jeżeli ją zaprowadzić na głupi film, poznaje się na głupocie filmu. A jeżeli ją zaprowadzić na dobry film - Phoebe wie, że film jest dobry. Kiedyś razem z D.B. wzięliśmy ją na francuski film "Żona piekarza"; grał Raimu. Phoebe szalała z zachwytu. Ale najbardziej polubiła "Trzydzieści dziewięć stopni" z Robertem Denatem. Nauczyła się całego scenariusza na pamięć, bo była na tym razem ze mą co najmniej dziesięć razy. Na przykład kiedy Donat uciekając przed policją wchodzi do domu szkockiego chłopa, Phoebe na cały głos i jednocześnie z tym Szkotem mówi: "Jadasz śledzie?" Cały dialog umie jak pacierz. A zanim profesor z tego filmu - ten, co to się potem okazuje niemieckim szpiegiem - podniesie mały palec, w którym brak środkowego kawałka, Phoebe w ciemnościach już trzyma przed moim nosem swój własny palec. Fajna dziewczynka. Na pewno by się wam podobała. Jedyna jej wada to zbytnia czasami czułość. Jak na takie małe dziecko jest o wiele za uczuciowa. Fakt. Poza tym - stale pisze powieści. Niestety żadnej nigdy nie kończy. Wszystkie są o pewnej dziewczynce, która nazywa się Hazel Weatherfield. Phoebe pisze: "Hazie" zamiast "Hazel". Ta Hazie Weatherfield jest detektywem. Uchodzi za sierotę, ale potem z reguły odnajduje ojca. I za każdym razem ten jej ojciec okazuje się "wysokim, przystojnym dżentelmenem, lat około dwudziestu". Pęknąć można ze śmiechu. Taka jest mała Phoebe. Przysięgam Bogu, spodobałaby się wam na pewno. Ledwie od ziemi odrosła, już była nadzwyczajnie sprytna. Kiedy była zupełnie maleńka, zabieraliśmy ją - ja i Alik - z sobą do parku, zwłaszcza w niedzielę. Alik miał żaglówkę, którą lubił w niedzielę puszczać na wodę, i zwykle Phoebe chodziła razem z nami. Kładła białe rękawiczki i paradowała między nami dwoma poważnie jak dorosła dama. A kiedy rozmawialiśmy z Alikiem na rozmaite tematy, słuchała z zainteresowaniem. Czasami zapominaliśmy, że jest z nami, bądź co bądź była bardzo mała, ale zawsze postarała się przypomnieć o sobie w porę. Co chwila nam przerywała. Szturchała Alika albo mnie i pytała: "Kto? Kto to powiedział? Bobby czy ta pani?" A kiedy jej mówiliśmy, że Bobby albo że ta pani, uspokajała się i dalej przysłuchiwała z uwagą. Alik także za nią przepadał. Lubił ją szalenie. Teraz Phoebe ma już dziesięć lat, nie jest małym dzieckiem, ale w dalszym ciągu przepadają za nią wszyscy: oczywiście wszyscy, którzy mają trochę oleju w głowie.
Słowem, Phoebe jest osobą, z którą o każdej porze ma się ochotę pogadać przez telefon. Tylko że bałem się dzwonić do domu, bo pewnie odezwałoby się któreś z rodziców i wszystko by się wydało: że jestem w Nowym Jorku, że mnie wylali z "Pencey" - cała chryja. Dlatego nie zatelefonowałem, zapiąłem czystą koszulę, ubrałem się, uczesałem, a kiedy byłem gotowy, zjechałem windą do hallu, żeby się rozejrzeć, co tam się dzieje.
Hali był prawie pusty, jeśli nie liczyć paru typów, którzy wyglądali na alfonsów, i paru blondynek, które wyglądały na wydry. Z Lawendowej Sali dochodziła jednak muzyka, więc poszedłem tam. Tłoku nie było, mimo to dali mi marny stolik, gdzieś w kącie, a to dlatego, że nie pomachałem kelnerowi przed nosem dolarowym banknotem. W Nowym Jorku, moi złoci, pieniądz jest jedynym przekonywającym argumentem; mówię to bez żartów.