Tylko dlaczego, dziwił się Tressilian, akurat dzisiaj gra marsza żałobnego? Wszystko tu stoi na głowie.
Powoli przeszedł przez hol do swojego kredensu. I wtedy właśnie usłyszał ten hałas na piętrze; brzęk tłuczonej porcelany, łomot przewracanych mebli, serię trzasków i uderzeń.
— Boże miłosierny! — przeraził się Tressilian. — Co starszy pan wyprawia na górze? Co się tam dzieje?
A potem rozległ się wyraźny, głośny krzyk, straszliwy, ostry, jękliwy, przechodzący w rzężenie. I cisza.
Tressilian stał przez chwilę sparaliżowany, po czym wybiegł do holu i szerokimi schodami ruszył na piętro. Wszyscy już tam pędzili, bo krzyk słychać było w całym domu.
Wbiegłszy na górę, skręcili w korytarz i minęli niszę z połyskującymi, białymi posągami. Pod drzwiami pokoju Simeona Lee był już pan Farr i pani Davidowa. Stephen szarpał się z klamką, a Hilda stała oparta plecami o ścianę.
— Drzwi są zamknięte! — wołał Farr. — Zamknięte na klucz!
Harry Lee odepchnął go i również zaczął szarpać za klamkę. Bezskutecznie.
— Ojcze! — krzyknął. — Ojcze, wpuść nas!
Uniósł rękę, uciszając wszystkich. Słuchali. Żadnej odpowiedzi, martwa cisza.
Od wejścia do budynku dał się słyszeć dzwonek, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi.
— Musimy wyważyć drzwi, to jedyny sposób — powiedział Stephen Farr.
— To nie będzie takie proste. Są strasznie mocne — stropił się Harry. — Alfred, pomóż mi.
Bezskutecznie napierali na drzwi i uderzali barkami. W końcu zaczęli tłuc w nie dębową ławą jak taranem. Wreszcie zawiasy pękły i drzwi runęły.
Przez chwilę stali stłoczeni, patrząc. Tego widoku nikt z nich nigdy nie zapomni…
Pokój musiał być przed paroma minutami miejscem straszliwej walki. Ciężkie meble leżały przewrócone. Na podłodze pełno potłuczonej porcelany. Na dywanie przed kominkiem, w którym palił się ogień, spoczywał Simeon Lee w wielkiej kałuży krwi… Wszystko było obryzgane krwią. Jak w rzeźni.
Najpierw ktoś jęknął, a potem, jedno po drugim, padły dwa zdania. Rzecz ciekawa, obydwa były cytatami.
— „Młyny boże mielą powoli…” — to był głos Davida Lee.
— „Och, kto by przypuszczał, że ten starzec miał w sobie tyle krwi?…” — drżącym szeptem spytała Lydia.
IV
Inspektor Sugden nacisnął dzwonek po raz trzeci. Wreszcie zdesperowany chwycił za kołatkę. Drzwi otworzył mu w końcu wystraszony Walter.
— Och! — lokajowi wyraźnie ulżyło. — Właśnie dzwoniłem na policję.
— Po co? — spytał ostro Sugden. — Co się tu dzieje?
— Ktoś załatwił starego pana Lee… — wyszeptał Walter. Inspektor odepchnął go i pobiegł ku schodom. Wpadł do pokoju, ale nikt go nie zauważył. Pilar schylona podnosiła coś z podłogi. David Lee stał, ukrywając twarz w dłoniach.
Alfred Lee znajdował się tuż przy zwłokach ojca. Przyglądał im się z pustą, pozbawioną wyrazu twarzą.
— Niczego nie dotykać, pamiętajcie, to bardzo ważne, niczego, aż do przybycia policji — ogłosił z wielką powagą George Lee.
— Przepraszam — Sugden przepchnął się do przodu, delikatnie odsuwając na bok panie.
— A, to pan, inspektorze — rozpoznał go Alfred. — Przybywa pan bardzo szybko.
— Tak, panie Lee. Co tu się stało?
— Mój ojciec został zabity… Zamordowany… — głos mu się załamał. Magdalena zaczęła nagle histerycznie szlochać.
Inspektor Sugden polecił rozkazującym tonem:
— Proszę wszystkich o opuszczenie tego pokoju. Pozostają tylko panowie Alfred i… ee… George Lee.
Wolno, niechętnie wychodzili na korytarz. Nagle policjant zatrzymał Pilar.
— Proszę wybaczyć, panienko — przestrzegł uprzejmie — ale tu nie wolno niczego ruszać ani nawet dotykać.
Patrzyła zdziwiona, a Stephen Farr odezwał się zniecierpliwiony:
— To oczywiste, ona o tym dobrze wie.
— Podniosła pani coś z podłogi przed chwilą? — zwrócił uwagę inspektor tym samym uprzejmym tonem.
— Ja? Podniosłam? — oczy Pilar zrobiły się okrągłe ze zdziwienia.
— Tak, widziałem — głos Sugdena był wciąż uprzejmy, tylko nieco bardziej stanowczy.
— Och!
— Proszę mi oddać. Ma to pani w ręce.
Piłar powoli otworzyła dłoń. Ukazał się na niej strzęp gumy i jakiś mały drewniany przedmiot. Inspektor włożył wszystko do koperty, którą schował w kieszeni na piersi.
— Dziękuję pani. — Odwrócił się.
W oczach Stephena Farra pokazało się uznanie. Chyba nie docenił tego potężnego, przystojnego policjanta.
Powoli wyszli z pokoju. Za sobą słyszeli inspektora, mówiącego urzędowym tonem:
— A teraz, jeżeli pozwolą panowie…
V
— Nie ma to jak drewno — pułkownik Johnson wrzucił polano do paleniska i przysunął fotel bliżej kominka.
— Niech się pan częstuje — zapraszającym gestem wskazał barek i syfon w zasięgu ręki gościa.
Gość podniósł dłoń w geście odmowy. Również ostrożnie przysunął się z fotelem bliżej ognia, chociaż wątpił, by przysmażanie stóp (jak na torturach w średniowieczu) przy kominku mogło kogokolwiek uchronić przed skutkami lodowatego przeciągu mrożącego plecy.