Róża, autorytet we wszystkich sprawach dotyczących uroczystości domowych i rodzinnych, podjęła się dzieła przyozdobienia drzewka. Marion i pedek Kiki, który na skutek swoich skłonności odznaczał się dużym poczuciem piękna, pomagali jej w tym dziele. We trójkę zaczęli pracować już od południa. Zużyli nieprawdopodobne ilości kolorowych kulek, świeczek i lamety, ale też chojak wyglądał pod koniec urodziwie. Jako specjalny dowód hołdu dla Grigoleita zawieszono na gałęziach różowe świnki z marcepanu.
Położyłem się po południu do łóżka, żeby trochę się przespać. Gdy zbudziłem się, było już ciemno. Musiałem zastanawiać się przez chwilę, czy to rano, czy wieczór. Śniło mi się coś, ale nie pamiętam dokładnie, co to było. Zawędrowałem gdzieś daleko w tym śnie i zdawało mi się, że słyszę jeszcze, jak zatrzaskują się za mną jakieś czarne wrota. Dopiero po chwili uprzytomniłem sobie, że ktoś puka do drzwi.
- Kto tam?
- To ja, proszę pana.
Poznałem głos pani Zalewskiej.
- Proszę wejść! - zawołałem. - Drzwi są otwarte. Szczęknęła klamka i na tle żółtego światła z korytarza zarysowała się postać pani Zalewskiej.
- Przyszła pani Hasse - szepnęła. - niech pan prędko przyjdzie. Ja jej tego nie powiem.
Nie poruszyłem się na łóżku. Musiałem najprzód oprzytomnieć.
- Niech pani ją odeśle na policję - mruknąłem wreszcie.
- Ależ, proszę pana! - Tu pani Zalewska podniosła obie ręce ku niebu. - W całym pensjonacie nie ma prócz pana żywej duszy. Musi mi pan pomóc. Przecież jest pan podobno chrześcijaninem!
Stała jak roztańczony, czarny cień w czworoboku drzwi.
- Niechże pani da spokój - rzekłem rozdrażniony. - Już idę.
Ubrałem się i wyszedłem z pokoju. Pani Zalewska czekała na korytarzu.
- Czy ona już wie?
Potrząsnęła głową i przycisnęła chusteczkę do ust.
- Gdzie jest?
- W swoim dawnym pokoju.
U wejścia do kuchni stała spocona z emocji Fryda.
- Ma na głowie taki kapelusz... wie pan, cały z rajerami... i jeszcze broszkę diamentową! - szepnęła.
- Niech pani uważa, ażeby ten przeklęty szturmak nie podsłuchiwał - powiedziałem do pani Zalewskiej i wszedłem do dawnego pokoju Hassów.
Pani Hasse stała u okna. Obróciła się spiesznie, gdym wszedł do pokoju. Najwidoczniej oczekiwała kogoś innego. Było to strasznie głupie, ale pierwsze moje spojrzenie padło na kapelusz i broszkę, chociaż bynajmniej tego nie chciałem. Fryda miała rację. Kapelusz był paradny. Broszka mniej. Niewiasta była wystrojona jak ktoś, kto chce pokazać, że mu się doskonale powodzi. Wyglądała nawet nieźle. W każdym razie lepiej, aniżeli w czasie całorocznego pobytu w pensjonacie.
- Hasse pracuje pewnie jeszcze i w Wigilię! - spytała zaczepnie.
- Nie.
- Gdzież więc jest? Na urlopie?
Podeszła do mnie, kołysząc się w biodrach. Uderzyła mnie woń zbyt silnych perfum.
- Czego pani chce od niego?
- Chciałam załatwić moje sprawy. Rozliczyć się. Ostatecznie część rzeczy należy do mnie.
- Nie potrzebuje się pani rozliczać. Teraz wszystko należy do pani.
Gapiła się na mnie.
- Hasse umarł - rzekłem.
Chętnie byłbym ją zawiadomił o tym inaczej. Powoli, przygotowawszy ją na to. Ale nie wiedziałem, jak się do tego zabrać.
Poza tym w głowie szumiało mi jeszcze od popołudniowej drzemki. Snu, po którym, kiedy się człowiek budzi, bliski jest popełnienia samobójstwa.
Pani Hasse stała pośrodku pokoju i - rzecz zabawna - w chwili, gdy jej powiedziałem o śmierci męża, uprzytomniłem sobie wyraźnie, że jeżeli się przewróci, nie uderzy się o żaden mebel. Dziwne to, ale naprawdę nie widziałem nic poza tym obrazem i nie myślałem o niczym innym.
Ale ona się nie przewróciła. Stała jak wryta i wytrzeszczała na mnie oczy.
- Tak... tak...?
Tylko pióra na jej kapeluszu drżały. I nagle - nie zdążyłem nawet połapać się w tym, co się dzieje - ujrzałem, jak wystrojona, uperfumowana kobieta starzeje się w moich oczach. Było to tak, jakby czas spadł na nią niby burza, a każda sekunda stanowiła rok. Napięcie znikło, triumf zgasł, a twarz jakby zbutwiała. Zmarszczki wypełzły na nią niby robaki. A gdy potem czepiającym się, błędnym ruchem chwyciła poręcz krzesła i usiadła tak niepewnie, jakby bała się coś złamać, zdawało mi się, że nie jest to już ten sam człowiek - tak bardzo była zmęczona, rozbita i stara.
- Co mu się stało? - spytała nie poruszając wargami.
- To przyszło nagle.
Nie słuchała moich słów. Patrzyła tępo na własne ręce.
- Co ja teraz zrobię? - szeptała. - Co ja teraz zrobię?
Czekałem chwilę. Czułem się podle.
- Na pewno ma pani kogoś, u kogo może pani szukać schronienia - ozwałem się w końcu. - Lepiej będzie, jeżeli pani nie zostanie tutaj. Nie zamierzała pani zresztą tu pozostać...
- Teraz wszystko się zmieniło - odpowiedziała nie podnosząc oczu. - Co ja mam ze sobą począć?
- Przecież ma pani na pewno człowieka, który czeka na panią. Niech pani wraca do niego i omówi z nim całą sprawę. A po świętach niech pani pójdzie do komisariatu policji. Są tam w depozycie rzeczy po nieboszczyku, a także książeczka oszczędnościowa. Musi się pani tam zgłosić, ażeby móc odebrać pieniądze.
- Pieniądze, pieniądze? - mamrotała w otępieniu. - Jakie pieniądze?
- Dość spora sumka. Tysiąc dwieście marek.
Podniosła głowę. Oczy jej nabrały nagle obłąkanego wyrazu.
- Nie! - wrzasnęła. - To nieprawda!
Milczałem.
- Niech pan powie, że to nieprawda - szepnęła.
- Być może, że to nieprawda. Ale być może, że nieboszczyk składał grosz do grosza na czarną godzinę.
Wstała z krzesła. Zmieniła się w jednej chwili. Ruchy jej miały teraz w sobie coś kanciastego, twardego, jak ruchy maszyny. Zbliżyła swoją twarz do mojej.
- Tak, to prawda - syknęła - czuję, że to prawda! Łajdak! O, ten łajdak! Każe mi znosić biedę, a potem takie rzeczy wyłażą na jaw! Ale ja wezmę te pieniądze i przepuszczę je jednego wieczora, wyrzucę przez okno, żeby nic z nich nie pozostało. Nic! Nic!
Milczałem. Miałem wyżej uszu tej przeprawy. Wdowa przeszła już najgorsze, wiedziała, że Hasse umarł. Być może, że zemdleje kiedy usłyszy, że biedaczysko się powiesił, ale to już jej sprawa. Nie można było dla niej wskrzesić biedaka.