Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Oka­zała się wysoką staruchą z zajęczym podbródkiem. Oglą­dane z bliska jej oczy były przeszywające jak blask odbity od spokojnej wody. Zdjąłem kapelusz.
- Czy to pani wzywała policję w związku z panią Florian?
Przyjrzała mi się zimno, wzrokiem, któremu nic nie uszło, przypuszczalnie nawet ciemna myszka na mojej prawej łopatce.
- Nie powiem, że nie, młodzieńcze, i nie powiem, że tak. Kim pan jest?
Miała wysoki, nosowy głos, stworzony po to, żeby prze­krzyczeć osiem włączonych naraz połączeń telefonicz­nych.
- Jestem detektywem.
- To dopiero. Dlaczego pan tak od razu nie powie? Cóż ona teraz zrobiła? Nic nie dostrzegłam, a nie przestałam czuwać ani na chwilę. Henry robił mi wszystkie zakupy. Nie słyszałam ani szmeru.
Jednym szarpnięciem otworzyła siatkę w drzwiach z haczyka i wciągnęła mnie do środka. W hallu pachniało politurą. Meble wyglądały na stare i kiedyś stylowe. Wyściełane, wykładane innym kolorem drzewa i na kantach zdobione rzeźbami w kształcie muszli. Weszliśmy do poko­ju od frontu. Tu na wszystkim, na czym się dało, poprzypinane były patarafki z bawełnianej koronki.
- Ja już pana kiedyś widziałam? - zapytała nagle, z czającym się w głosie podejrzeniem. - Ależ tak. To pan...
- Tak. A jednak jestem detektywem. Kto to jest Henry?
- O, to tylko mały Murzynek, on mi załatwia posyłki. Więc czego pan sobie życzy, młody człowieku? - Pogładziła biało-czerwony, czysty fartuch i błysnęła na mnie oczkiem. Dla wprawy klapnęła sztucznymi zębami z ma­gazynu gotowych artykułów dentystycznych.
- Czy policja była tu u pani po tym, jak odwiedzili dom pani Florian?
- Jaka policja?
- Mundurowa - wyjaśniłem cierpliwie.
- Owszem, zajrzeli tu na minutkę. Nic nie wiedzieli.
- Niech mi pani opisze tego dużego... tego, co miał broń, na której widok zdecydowała się pani zadzwonić.
Opisała go z całkowitą dokładnością. Był to na pewno Malloy.
- Jakim autem przyjechał?
- Małym. Ledwie się w nim mieścił.
- I tylko tyle może pani powiedzieć? To morderca!
Rozdziawiła usta, ale w oczach pozostał jej wyraz zado­wolenia.
- Co pan mówi! Szkoda, że nie umiem panu więcej powiedzieć. Ale nigdy się za bardzo nie znałam na autach. Morderstwo, mówi pan? Człowiek ani chwili nie jest bez­pieczny w tym mieście. Kiedy się tu sprowadziłam dwa­dzieścia dwa lata temu, prawie nie zamykaliśmy drzwi. A teraz, jak mówią, ci gangsterzy, przekupiona policja i politycy strzelają się karabinami maszynowymi. To skan­dal, młody człowieku.
- Owszem. Co pani wie o pani Florian?
Stuliła wąskie usta w ciup.
- Nie żyje z sąsiadami. Późno w noc nie przykręca radia. Śpiewa. Z nikim nie rozmawia. - Pochyliła się trochę. - Nie mówię na pewno, ale według mnie ona pije.
- Czy często ją ktoś odwiedza?
- Nikt jej nigdy nie odwiedza.
- Pani by oczywiście wiedziała, pani...
- Morrison. Co też pan mówi, oczywiście! Cóż innego mam do roboty, jak wyglądać przez okno?
- Jestem pewny, że to ciekawe. Czy pani Florian dawno tu mieszka?
- Chyba z dziesięć lat. Kiedyś miała męża. Wyglądał mi na nic dobrego. Umarł. - Urwała i zamyśliła się. - Chyba umarł śmiercią naturalną - dodała. - Nie słyszałam, żeby było inaczej.
- Zostawił jej pieniądze?
Wzrok jej opadł niżej, a podbródek za nim. Mocno wciągnęła powietrze.
- Pan pił - powiedziała zimno.
- Właśnie miałem wyrywany ząb. Dentysta dał mi się napić.
- Nie jestem za tym.
- Whisky to nic dobrego, chyba że jako lekarstwo - powiedziałem.
- Nie jestem za tym nawet na lekarstwo.
- Chyba ma pani rację. Czy mąż zostawił jej jakieś pieniądze?
- Skąd mogłabym wiedzieć?
Usta miała wielkości suszonej śliwki i równie pomarsz­czone. Przestała mi ufać.
- Czy nikogo u niej nie było od czasu policji?
- Nie widziałam.
- Dziękuję pani bardzo. Nie będę już zabierał czasu. Była pani bardzo uprzejma i wiele mi pani pomogła.
Wyszedłem z pokoju i otworzyłem drzwi na dwór. Udała się za mną. Odchrząknęła i parę razy szczęknęła sztuczny­mi zębami.
- Pod jaki numer mam dzwonić w razie czego? - zapytała, mięknąc trochę.
- Uniwersytet 4-5000. Niech pani prosi porucznika Nulty'ego. Z czego ona żyje? Z emerytury?
- Tu nie mieszkają emeryci - wyjaśniła zimno.
- Założę się, że ten kredens był kiedyś ozdobą Sioux Falls - zauważyłem przyglądając się rzeźbionemu kre­densowi, który stał w hallu, ponieważ był za duży na pokój jadalny. Miał rzeźbione krawędzie, cienkie rzeźbione nóż­ki, cały pokryty był fornirem, a od frontu ozdobiony malowidłem przedstawiającym kosz owoców.
- To Mason City - wyjaśniła miękko, - Tak, drogi panie, oboje z George'em mieliśmy kiedyś piękny dom. Wszystko, co najlepsze.
Otworzyłem drzwi siatkowe, wyszedłem i stojąc za nimi jeszcze raz jej podziękowałem. Uśmiechała się już. Uśmiech miała równie przenikliwy jak spojrzenie.
- Co miesiąc na pierwszego odbiera list polecony - powiedziała nagle.
Odwróciłem się i zaczekałem. Nachyliła się do mnie.
- Widzę, jak listonosz podchodzi do drzwi, żeby podpi­sała. Co miesiąc na pierwszego. Wtedy się ubiera i wycho­dzi. I nie wraca całymi godzinami. Pół nocy potem wyśpie­wuje. Czasami już chciałam wzywać policję, tak się wy­dzierała.
Poklepałem ją po złowrogim, chudym ramieniu.
- Pani jest jedna na tysiąc - pochwaliłem ją. Włożyłem kapelusz, uchyliłem go przed nią i odszedłem. W połowie dróżki coś sobie przypomniałem i odwróciłem się. Wciąż stała jeszcze za siatkowymi drzwiami, nie zamykając we­wnętrznych. Wszedłem z powrotem na schodki.
- Jutro jest pierwszy - powiedziałem. - Pierwszy kwie­cień. Prima aprilis. Niech się pani postara upewnić, czy dostanie ten list polecony, dobrze?
Błysnęły ku mnie jej oczki. Roześmiała się wysokim starczym chichotem.
- Prima aprilis - chichotała. - Może go nie dostać. Śmiała się, kiedy odchodziłem. Brzmiało to tak, jakby kura dostała czkawki.
 
Rozdział siedemnasty 
W sąsiednim domu nikt nie odpowiedział na moje dzwonienie i pukanie. Drzwi siatkowe nie były zamknięte od środka. Pchnąłem drzwi wewnętrzne. Też były otwarte. Wszedłem.