Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Wartownik stojący na nim też miał swoją budkę i szczelinę przeciwlotniczą, ale mógł zrobić wszystkiego po pięć kroków w tę i we w tę. Sterczał więc cały czas na widoku dowódcy warty, którego okno wychodziło dokładnie na bramę. To sprawiało, że posterunek I uważany był za najbardziej przechlapany – nie można było na nim ani przysiąść, ani zapalić.
Żeby być ścisłym, na innych też nie wolno było, teoretycznie, przysiadać, palić, wchodzić do budek (o ile nie było deszczu) i szczelin przeciwlotniczych (o ile nie było nalotu), jeść, pić, załatwiać potrzeb fizjologicznych i robić kilkunastu jeszcze rzeczy, wyliczonych szczegółowo w regulaminie służby wartowniczej. Wolno było tylko „czujnie strzec i zdecydowanie bronić” przedpotopowych haubic przed zakusami amerykańskiego imperializmu.
Budynek wartowni stał obok bramy i składał się przede wszystkim z mnóstwa perfidnie żłobkowanych płytek podłogowych, które przed zdaniem warty trzeba było mozolnie czyścić zapałką z naniesionego błota – po to tylko, aby następna zmiana w minutę osiem doprowadziła je do poprzedniego stanu i też miała co robić. Poza tym była tam mała kuchenka z dwoma palnikami, plastikową zastawą stołową i dobrze się rozwijającą hodowlą insektów, pokój z leżankami dla zmiany odpoczywającej, szafa z kożuchami, na których zazwyczaj byczyli się falowcy ze zmiany czuwającej, stolik, dwie talie postrzępionych kart i biblioteczka, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności świetnie zaopatrzona w stare iskrowskie książki SF. Całości dopełniał osobny pokój dowódcy warty z oknem, jak już wspomniałem, wychodzącym na nieszczęśnika trzymającego najbardziej przechlapany posterunek I.
Tej nocy, gdy zmagałem się ze swym lękiem w pustej umywalni, dowódcę warty wyrwał ze snu pojedynczy strzał od strony jeziora (WSW strawiło potem mnóstwo czasu na ustalenie, o której to dokładnie godzinie i minucie ów wystrzał się odezwał, ale tak naprawdę nie miało to większego znaczenia). Dowódcą warty był tej nocy plutonowy z dywizjonu szkolnego, o nazwisku brzmiącym jak wymyślona przez żołnierzy ksywa: Gica. Zwlókł się z wyrka, zły, ale bez powodów do wielkiego zdenerwowania, i zaczął ubierać, wołając na rozprowadzającego. Ten, równie jak przełożony wyrwany wystrzałem z drzemki, nie czekając rozkazów zabrał się do budzenia obu siedzących na wartowni zmian, każąc im łapać graty i szykować się do biegu w kierunku posterunku V, gdzie, jak – słusznie, miało się okazać – przypuszczał, strzelano.
Od czasu do czasu komuś na warcie popuszczą nerwy i wywali do zająca albo zbłąkanego pijaczyny z pobliskiej wioski. Nie jest to wydarzenie niezwykłe, ale na tyle rzadkie, że z reguły obrasta legendą, a opowieść o nim krąży po brygadzie czasem i przez kilka poborów, zanim wreszcie trafi się coś, co da początek nowej. Oczywiście w ludowym wojsku, w którym od zawsze brakowało wszystkiego (z wyjątkiem może czerwonych plansz z budującymi hasłami), a już szczególnie amunicji, nie wolno bezkarnie marnować cennych nabojów na strzelanie do zajęcy lub pijaków. Rozbudowywana latami sprawozdawczość kazała się tygodniami spowiadać z każdego wprowadzenia naboju do lufy, przy którym pazur podajnika zostawia na łusce nieusuwalny ślad – cóż dopiero mówić o wystrzale! Dla kadry stało się zatem życiową koniecznością przechowywanie na wszelki wypadek lewej amunicji.
Im bardziej surowo wyliczano oficerów z każdego wystrzelonego lub tylko zadrapanego naboju, tym owej lewej amunicji krążyło po jednostkach więcej. W razie czego uzupełniało się z niej zdawane „środki ogniowe”, nieszczęsny strzelec otrzymywał stosowny OPR oraz zależną od jego cyfry porcję szykan fizycznych, po czym jakimś znanym tylko zainteresowanym sposobem uzupełniano zapas, nie mącąc w raportach pogodnego obrazu rzeczywistości.
Plutonowy Gica, jak każdy, był na podobną ewentualność dobrze przygotowany, toteż przez pierwszych kilka minut po obudzeniu nie miał powodu szczególnie się przejmować. Sądząc z tego, co potem mówili jego podwładni, bardziej był zły, że przerwano mu sen, niż zaniepokojony. Co do wartowników, odgłos strzału wprawił ich w nastrój radosnego podniecenia szykującą się zabawą kosztem trzymającego posterunek V kota, nazywanego ze względu na pewne fizyczne podobieństwo do nieżyjącego już aktora Kargulem. Perspektywa tej przyjemnej odmiany w monotonnej służbie sprawiła, że zmianie czuwającej, nawet bez specjalnego poganiania, wystarczyły niecałe dwie minuty, aby w pełnym oporządzeniu i z gotową do użycia bronią stłoczyć się w gotowości do biegu w przedsionku wartowni. Wymieniając domysły i luźne uwagi czekała tam jeszcze dobrych kilkadziesiąt sekund na dopinającego się bez szczególnej paniki dowódcę.