Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Rzecz jasna, że nie było to dosyć. Zawsze interesowała mnie ballada o Maldon, którą z niewielkimi potknięciami mogę deklamować z pamięci. Udało mi się skłonić
władze Yale do wydania mojej pracy krytycznej na ten temat; jak pan wie, ballada
opiewa skandynawskie zwycięstwo, ale teza, że miała wpłynąć na późniejsze sagi
islandzkie, jest moim zdaniem absurdalna i nie do przyjęcia. Wspomniałem o tym,
tylko by schlebić angielskim czytelnikom.
Teraz przechodzę do sprawy zasadniczej, do mojej polemicznej noty w “Yale
Monthly". Jak pan wie, usprawiedliwia ona lub chce usprawiedliwić mój system
nauczania, umyślnie wyolbrzymiając minusy pańskiego, który w zamian za
narzucenie studentom owych trzech tysięcy zawiłych wersów opowiadających jakąś
niejasną historię, ofiarowuje im bogaty słownik, który - o ile nie przerwą tego, co robią - pozwoli im później korzystać z całego corpus literatury anglosaskiej.
Prawdziwym celem mego artykułu był wyjazd do Wisconsin. Pan, mój drogi, wie tak
jak i ja, że kongresy nie są same w sobie wiele warte i powodują zbędne koszta, ale dobrze jest mieć je w swoim życiorysie.
Winthrop popatrzył na niego zaskoczony. Był inteligentny, ale skłonny do
brania wszystkiego zbyt serio, wszystkiego - tak kongresów, jak i wszechświata, w
końcu również mogącego być kosmicznym żartem. Einarsson ciągnął dalej:
- Może przypomina pan sobie naszą pierwszą rozmowę. Przyjechałem z
Nowego Jorku, była to niedziela, stołówka uniwersytecka była zamknięta i poszliśmy na lunch do “Nighthawk". Dowiedziałem się wówczas wielu rzeczy. Jako prawdziwy Europejczyk zawsze uważałem wojnę domową za krucjatę przeciw zwolennikom
niewolnictwa. Pan dowodził, że Południe było w swoim prawie, chcąc odłączyć się
od Unii i zachować własne instytucje. Aby nadać większą wagę swej opinii,
zaznaczył pan, że pochodzi z Północy i że ktoś z pańskich przodków walczył w
szeregach Henry'ego Hallecka. Wychwalał pan również odwagę konfederatów. W
odróżnieniu od innych mam dobrego nosa do ludzi. Ów ranek wystarczył mi.
Zrozumiałem, drogi kolego, że trawi pana specyficzne amerykańskie pragnienie
bezstronności. Przede wszystkim pragnie pan być fair. Właśnie dlatego, że jest pan człowiekiem Północy, usiłuje pan zrozumieć i usprawiedliwić racje Południa. Kiedy
dowiedziałem się, że mój wyjazd do Wisconsin zależy od pańskiej opinii,
postanowiłem wykorzystać swoje odkrycie. Zrozumiałem, że zaatakowanie metody,
jaką posługuje się pan w swych wykładach, jest najskuteczniejszym sposobem, aby
zapewnić sobie pański głos. Natychmiast napisałem swój artykuł. Obyczaje
miesięcznika zmusiły mnie do użycia inicjałów, ale zrobiłem co mogłem, by nie
pozostawić najmniejszych wątpliwości co do tożsamości autora. Niezależnie od tego
rozgłosiłem wszystko między kolegami.
Nastąpiła długa cisza, którą w końcu przerwał Winthrop.
- Teraz rozumiem - powiedział. - Jestem starym przyjacielem Herberta i
doceniam jego pracę. Pan bezpośrednio czy też pośrednio mnie zaatakował.
Odmówienie panu mego głosu mogło równać się represji. Porównałem więc wasze
zasługi, a rezultat pan zna. - Potem dodał, jakby myśląc głośno: - Może chcąc nie
okazać się małostkowym, uległem próżności. Jak pan widzi, pański fortel nie
zawiódł.
- Fortel jest odpowiednim słowem - odparł Einarsson - ale nie żałuję tego, co
zrobiłem. Uczynię co w mej mocy dla dobra naszego uniwersytetu. Poza tym
zdecydowałem, że pojadę do Wisconsin.
- Mój pierwszy wiking - powiedział Winthrop, patrząc mu prosto w oczy.
- Jeszcze jeden romantyczny przesąd. Nie wystarczy być Skandynawem, by
być potomkiem wikingów. Moi rodzice byli dobrymi pasterzami Kościoła
ewangelickiego; w początkach dziesiątego wieku moi przodkowie byli może dobrymi
kapłanami Tho-ra. O ile wiem, w mojej rodzinie w ogóle nie zdarzali się ludzie
morza.
- W mojej było wielu - odparł Winthrop. - Mimo wszystko nie różnimy się tak
bardzo. Łączy nas wspólny grzech: próżność. Pan mnie odwiedził, by się poszczycić
swym pomysłowym fortelem, ja poparłem pana, by się poszczycić mą prawością.

Podstrony