Zaraz, a ciekawe, co by było, gdybym w bagażniku znalazła obcą nogę...?
Zastanowiłam się uczciwie. Grzegorz...? Zasadniczy element tego całego wojażu sta-
nowiło spotkanie z Grzegorzem i nie ulega wątpliwości, że nie zamierzałam go spasku-
dzić. Głowa, tak, z głową miałam kontakt za życia, z nogą z pewnością nie! Oburzona
i zdeterminowana, wyrzuciłabym ją gdziekolwiek, do śmietnika, do rowu przy auto-
stradzie, może nawet wmówiłabym w siebie, że niczego takiego nie miałam, znalezisko
wymyśliłam sobie z nudów i z rzeczywistością nie ma nic wspólnego. Zapomniałabym
o nim na widok Grzegorza. No, nie w Polsce oczywiście, we Francji!
W Polsce z miejsca ruszyłabym do glin z samej ciekawości, co z tego wyniknie.
Fajnie, ale nie znajdowałam się wtedy w Polsce...
Samochód na ulicy zawył przeraźliwie. Rzuciłam się do okna, widać go było dosko-
nale, z niezwykłą przytomnością umysłu ustawiłam go pod latarnią. Wył i błyskał, ja-
kiś facet, chyba młody, odskoczył od niego i uciekł, ale nie mogłam stwierdzić, czy usi-
łował dostać się do bagażnika, czy też tylko oparł się, przechodząc. Mogłam niby zabrać
pudło z głową do siebie, ale na samą myśl, że miałabym spędzić noc w tak niezwykłym
towarzystwie, zrobiło mi się trochę niedobrze. Nie, z dwojga złego już chyba lepiej po-
pilnować od góry...
Stojąc w oknie pokoju hotelowego i patrząc na zaparkowany po drugiej stronie ulicy
samochód, zastanawiałam się, czego właściwie ci żartownisie spodziewali się po mnie.
Umrę z wrażenia? Narażę się francuskim glinom? Zamkną mnie i będę z głowy...?
Uznałam, że chyba tak. Ugrzęznę we Francji i nie tak zaraz wrócę do kraju. Może
zresztą ugrzęznę w Niemczech, wszystko jedno, grunt, że uda się mnie pozbyć na jakiś
czas. Z tego wynikało, że w kraju jestem dla kogoś szkodliwa, im później wrócę, tym le-
piej. Zawiodłam nadzieje, nie ruszyłam głowy, nie poszłam siedzieć...
Noga...!!!
Ależ tak! Uszkodzili mi tę nogę, nieruchawość zapewniona! Głupy denne, przecież
właśnie przez nogę wracam, gdyby nie to, głowę Heleny utknęlibyśmy zapewne w ja-
60
61
kimś porządnym zamrażalniku, mięso... o Jezu, ratunku, mięso już w osiemnastu stop-
niach poniżej zera może leżeć pół roku... Pojechałabym na południe, tak jak miałam za-
miar, trzy tygodnie gwarantowane...
A zatem nikt znajomy, bo osoby znajome znały moje zamiary.
Spróbowałam przestawić się na stronę tajemniczych sprawców, liczba zresztą obo-
jętna, sprawca mógł być jeden. Co ja bym chciała osiągnąć na jego miejscu? Trudność
sprawiał mi brak danych, nie miałam pojęcia, o co tu chodzi, baba mnie nienawidzi, nie
jest to przecież rozpłomieniony adorator, który morduje ludzi i robi mi dowcipy wy-
łącznie dla ukojenia doznań ukochanej...
Nagle poczułam, że zbyt wiele wymagam od mojej nogi, dała mi do zrozumienia,
iż obciążenie przestało jej się podobać. Myśleć można także siedząc, albo nawet leżąc,
wiem, jak wygląda mój samochód i nie muszę na niego patrzeć...
O wczesnym poranku opuściłam hotel i ruszyłam w dalszą drogę.
Kiedy w okolicy Zittau zleciało na mnie dachowe okno autobusu, uznałam, że działa
tu chyba jakieś fatum. Jechałam za tym autobusem, czekając, żeby zszedł mi z pasa, wy-
przedzał coś wolniejszego, byłam tuż za nim i wyraźnie widziałam, jak okno w dachu
unosi się, otwiera szeroko, odrywa i leci prosto na mnie. Nie zdążyłam zrobić nic, poza
przydeptaniem hamulca. Gdyby trafiło w moją przednią szybę, nie miałabym już twa-
rzy, ale nie było mi przeznaczone, przyhamowanie wystarczyło. Okno grzmotnęło w as-
falt tuż przede mną i trafiło mnie rykoszetem od dołu. Poczułam głuche, potężne łup-
nięcie, zderzak albo opona, zwolniłam, zjechałam na prawy pas, sprawdzając zachowa-
nie się samochodu, jechał normalnie, zatem nie koło, tylko zderzak.
Cholerny autobus w ogóle wydarzenia nie zauważył. Skręcił na zjazd do Zittau,
a okno, zapewne nieco zdefasonowane, pozostało gdzieś między pasami autostrady.
Na myśl, że cudem uszłam z życiem, trochę się zdenerwowałam. Co za podróż kosz-
marna, jakie jeszcze idiotyzmy mogą mi się przytrafić?! Niemożliwe, żeby to okno ktoś
na mnie zepchnął specjalnie, samo zleciało, ostrzeżenie z niebios czy co...? Niechże
wreszcie dojadę do domu i usiądę spokojnie na tyłku, konstelacje muszą być przeciwko
mnie, o co im chodzi, obraziły się za Grzegorza...?
Wieloletnie perypetie z nim wyraźnie świadczyły, że tajemnicza siła postanowiła nas
rozdzielić. Uparłam się walczyć z tajemniczą siłą, no to mam! Ale przecież poddałam się
już dawno, gdzie tu upór, niech się ta siła opamięta! Cholery można dostać, na wszelki
wypadek nie jadę dalej jednym ciągiem, znów przenocuję w Bolesławcu...
W ten sposób dotarłam do domu o dzień później, niż planowałam...
* * *
— Po drodze do pana nałgałam, ile mogłam, ale teraz powiem prawdę — oznaj-
miłam, znalazłszy się wreszcie przed obliczem pułkownika Witeckiego w wydziale za-
bójstw Komendy Głównej, ponieważ nie satysfakcjonowało mnie nic poniżej. — Chce
pan od razu clou czy po kolei?
62
63
— Wolę po kolei.
Wszystkie następne łgarstwa miałam już starannie przemyślane. Czasu mi wystar-
czyło, rentgena i ortopedę załatwiłam natychmiast po przyjeździe, wczorajszego wie-
czoru, gips okazał się niepotrzebny, złamanie, spowodowane silnym uderzeniem, było
równiutkie, proste, bez przemieszczeń, miało obowiązek zrosnąć się samo. Do dzisiej-
szego poranka mogłam wymyślić, co chciałam.
Zaczęłam od katastrofy, ujawniłam perypetie na granicy, przejechałam przez