Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Toteż lepiej upewnić się, że nie zbłądzimy, a przede wszystkim, że znajdziemy powrotną drogę, jeśli w ogóle będziemy wracać, w co wątpię, bo się bardzo boję, że to nam się nie uda. – To mówiąc wydobył z woreczka kłębek przędzy i przywiązał nić do kawałka kości, który wbił mocno między cegły. Pomysł jego był w swej prostocie tak mądry, że sam nigdy bym na niego nie wpadł. Nie powiedziałem mu jednak tego, żeby nie stracić w jego oczach godności. Poprosiłem go tylko gniewnie, żeby się pośpieszył, po czym wstąpiłem w kręte korytarze ciemnego domu, odtwarzając w pamięci układ kiszek w brzuchu byka, a Kaptah rozwijał kłębek przędzy, w miarę jak posuwaliśmy się naprzód.
Krążyliśmy w ciemnościach, bez końca idąc różnymi korytarzami, a przed nami otwierały się wciąż nowe. Czasem zawracaliśmy, natrafiwszy na ścianę, i szliśmy w innym kierunku, aż nagle Kaptah stanął i zaczął węszyć w powietrzu. Zęby mu szczękały, a pochodnia chwiała mu się w dłoni, gdy się odezwał:
– Panie, czy nie czujesz woni byków?
Także i ja czułem wyraźnie wstrętny smród, przypominający woń byków, choć jeszcze okropniejszy. Smród ten zdawał się wychodzić z samych murów, pomiędzy którymi szliśmy, jak gdyby cały labirynt był jedną olbrzymią stajnią byków. Kazałem jednak Kaptahowi iść dalej i nie węszyć, a gdy pociągnął sobie zdrowo z dzbana, ruszyliśmy śpiesznie naprzód. Nagle stopa pośliznęła mi się na czymś, a schyliwszy się zobaczyłem, że jest to zmurszała kobieca czaszka, na której jeszcze były włosy. Ujrzawszy to wiedziałem już, że nie zobaczę Minei żywą, ale niedorzeczny pęd, by uzyskać pewność, gnał mnie naprzód, tak że szturchnąłem Kaptaha, by nie jęczał, i poszliśmy dalej rozwijając kłębek przędzy, w miarę jak posuwaliśmy się naprzód. Wnet jednak znowu natrafiliśmy na ścianę i musieliśmy zawrócić, żeby wejść w nowy korytarz.
Nagle Kaptah zatrzymał się i pokazał na coś przed nami, a rzadkie włosy zjeżyły mu się na głowie, twarz zaś ściągnęła strachem i pobladłą. Wtedy zobaczyłem, że na ziemi przed nami walają się wysuszone odchody bydlęce. Ale kupa tych odchodów sięgała wysokości człowieka, tak że jeśli je zostawił po sobie jakiś byk, musiał to być byk tak ogromny, że nawet nie można było sobie tego wyobrazić. Kaptah odgadł moje myśli i rzekł:
– To nie mogą być odchody byka, bo taki byk nie zmieściłby się w tych korytarzach. Zdaje mi się, że to kał olbrzymiego węża. – I czym prędzej pociągnął głęboko z dzbana, a zęby dzwoniły mu o brzeg naczynia.
Ja zaś pomyślałem, że te korytarze były istotnie jakby specjalnie przystosowane do ruchów olbrzymiego węża, i przez chwilę miałem ochotę zawrócić. Ale znowu przyszła mi na myśl Minea i ogarnęła mnie beznadziejna rozpacz, ruszyłem więc naprzód, ciągnąc za sobą Kaptaha i ściskając w spoconej dłoni nóż, choć wiedziałem, że to się na nic nie przyda.
W miarę jak szliśmy naprzód, smród w korytarzach stawał się coraz okropniejszy i bił w nas, jak gdyby odorem z olbrzymiego otwartego grobu, tak że wnet oddychanie stało się prawie niemożliwe. Ale dusza moja radowała się, bo wiedziałem, że niedługo staniemy u celu. Pędziliśmy naprzód, dopóki w korytarzu nie zrobiło się szarawo, jak gdyby dochodził tam odblask jakiegoś dalekiego światła. Byliśmy już we wnętrzu góry, a korytarze z murowanych zmieniły się w kute w miękkim kamieniu. Chodnik zniżał się w dół. Potykaliśmy się o ludzkie kości i kupy odchodów jak w gnieździe jakiegoś olbrzymiego potwora. W końcu otwarła się przed nami ogromna pieczara i stanęliśmy nad spadającym w wodę urwiskiem otoczeni ohydnym smrodem.
Do pieczary dostawało się światło od morza. W okropnym zielonkawym półmroku mogliśmy bowiem rozejrzeć się dokoła bez pochodni, a gdzieś w oddali słychać było fale dudniące o skały. Przed nami, na powierzchni wody, pływało coś, co przypominało sznur olbrzymich skórzanych worów, dopóki oko przywyknąwszy nie pojęło, że na wodzie leży martwe zwierzę, większe i bardziej przerażające, niż to sobie można wyobrazić, i wydzielające wstrętny odór zgnilizny. Zanurzona w wodzie głowa potwora przypominała istotnie łeb ogromnego byka, korpus zaś był jak ciało straszliwego węża, gdy tak lekko kołysał się na wodzie. Wiedziałem, że oglądam boga Krety, ale wiedziałem również, że ten straszliwy potwór od miesięcy już nie żył. Gdzie zatem była Minea?
Zaraz przyszli mi też na myśl wszyscy, którzy przed nią poświęceni zostali bogu i wstąpili do domu boga, nauczywszy się wprzód tańczyć przed bykami. Pomyślałem o młodzieńcach, którym nie wolno było dotknąć kobiety, i o dziewczętach, które musiały zachować swoje dziewictwo, by móc dostąpić boskiego światła i radości, pomyślałem też o ich czaszkach i kościach walających się w korytarzach ciemnego domu i o potworze, który ścigał ich po chodnikach labiryntu zagradzając im drogę swoim straszliwym ciałem, tak że ani skoki, ani inne sztuczki stosowane wobec byków nie przydawały im się na nic. Potwór żywił się ludzkim ciałem i zadowalał jedną ucztą na miesiąc, a ucztę tę dawali mu w ofierze władcy Krety w postaci najpiękniejszych dziewic z wyspy i najładniejszych młodzianków, wyobrażając sobie, że w ten sposób potrafią zachować panowanie na morzu. Z jakiejś okropnej morskiej głębiny potwór ten z pewnością zapędzony został niegdyś przez burzę do owej pieczary, skąd zamknięto mu drogę odwrotu i gdzie mu zbudowano ten labirynt, w którym karmiono go ofiarami, dopóki nie zdechł. I drugiego takiego potwora nie można już było znaleźć na świecie. Gdzież więc była Minea?

Podstrony