Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Na światach cywilizowanych, owe własności fizyczne i chemiczne były bardzo precyzyjnie regulowane. Tremon zaś, będący rezultatem przypadkowego związku pary nie uregulowanych ludzi, podlegał wpływom tych wszystkich starożytnych genów i odmian, wynikających nie tylko z ewolucji, ale i z mutacji, na którą tak podatni byli wędrujący w kosmosie.
Osobowość zbudowana jest na tych własnościach, a nie odwrotnie. Tremon był gwałtowny, agresywny i amoralny; był mężczyzną brutalem, ze wszystkim, co nazwa ta implikuje. Wszystkie te czynniki fizyczne oddziaływały teraz na mnie, tak jak kiedyś oddziaływały na niego, a temperowane były jedynie przez moje własne wspomnienia i moją własną osobowość, moje wryte głęboko w psychikę przyzwyczajenia i opory kulturowe. Temperowane, ale nie wygaszone całkowicie. Naturalnie im dłużej pozostawałem w tym ciele, w tym większym stopniu czynniki te wpływały na moje zachowanie. Już bowiem zaczynałem spoglądać na me przeszłe życie i dziwić się dlaczego coś uczyniłem właśnie w ten sposób, a nie w inny, i dlaczego coś podobało mi się bardziej od czegoś innego. Coraz trudniej przychodziło mi myśleć o tamtym życiu jak o własnym. Ta przeszłość była wyraźna i żywa, i była to moja jedyna przeszłość, a przecież coraz bardziej zaczynałem myśleć i działać tak, jakbym to ja, Cal Tremon, w jakiś sposób odziedziczył - poprzez Klinikę Służb Bezpieczeństwa - wspomnienia i wiedzę kogoś zupełnie mi obcego.
Już jakieś dwa tygodnie od pierwszego spotkania z Ti miałem wyraźne kłopoty, by zrozumieć, na czym polegały moje wcześniejsze względem niej opory. Rozumiałem to, naturalnie, na poziomie intelektualnym, ale na zyskującym coraz większą przewagę poziomie emocjonalnym coraz trudniej było mi uwierzyć, iż tego rodzaju obiekcje mogą mieć jakiekolwiek znaczenie.
Wtedy to, pewnego wieczoru, kiedy wracałem do wioski po długim, męczącym dniu, a myśli moje krążyły wokół czekającego na mnie posiłku i wokół Ti, usłyszałem głos traw.
Było to niesamowite, obce uczucie, jakiego nigdy przedtem nie doznałem; trawa prowadziła bowiem rozmowy, których istota ludzka pojąć nie mogła. To tak, jakby cała wypełniona była koloniami istot żywych, utrzymujących ze sobą stały kontakt, kontakt pomiędzy poszczególnymi źdźbłami i kępkami traw. Dotarł wtedy do mnie - na przykład - nieprzyjemny dla mnie protest, kiedy tę trawę deptałem, a także westchnienie ulgi, kiedy stopy przenosiły mnie dalej. Nie sądzę, bym wyczuwał wówczas jakiś intelekt za tym wszystkim; czułem raczej świadomość i życie, na najbardziej podstawowym poziomie emocjonalnym. A jednak było w tym jakieś komunikowanie się, skoro wyczuwałem w pewnej odległości przede mną uczucie napięcia, emanujące z tej trawy, na którą za chwilę miałem nadepnąć.
Było to przedziwne uczucie; niby istniało, a zarazem prawie że nie istniało, a dawało się odczuć jedynie dlatego, iż było tak przenikliwe, tak wszechogarniające z powodu dużej ilości tej cholernej trawy. Byłem podekscytowany tym przeżyciem, choć świadom swojego zmęczenia, brudu, lekkiej depresji, a możliwe, że w ogóle popadałem w szaleństwo.
Jednakże Ti, z którą spotkałem się, kiedy zakończyła swą pracę, wyczuła coś, nim zdążyłem jej o tym opowiedzieć.
- Czułeś to dzisiaj - powiedziała nie pytana.
Skinąłem głową.
- Chyba tak. To było... dziwne. Słyszeć trawę, wyczuwać niezliczone miliardy drobniutkich połączonych ze sobą żyjątek.
Nie rozumiała wszystkich słów, ale wiedziała, co mam na myśli i na jej twarzy pojawił się wyraz litości.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że przedtem tego nie słyszałeś?
Było to dla niej pewnego rodzaju objawienie; to tak jakby nagle odkryła, iż osoba, którą dobrze znała, była głucha przez całe swoje życie i nagle odzyskała słuch. Tak ostre było to uczucie, prawie jak dodatkowy zmysł, szósty zmysł, a rosło ono i rozwijało się wraz z upływem czasu.
Kiedy wiedziałem już, czego mam szukać, postrzegałem to zjawisko wszędzie dokoła.
Skały, drzewa, zwierzęta tego świata, wszystko śpiewało tę pieśń istnienia, istnienia ponad istnieniem jednostkowym. Było to niewiarygodne uczucie - i piękne. Świat śpiewał i szeptał do ciebie.
Również ludzi “wyczuwałem" - choć było to najtrudniejsze, częściowo dlatego, że ich własne działania w jakimś stopniu maskowały owo zjawisko, tak cichym i subtelnym ono było, a częściowo dlatego, iż jest rzeczą prawie niemożliwą obserwować istotę ludzką z równym obiektywizmem, z jakim obserwujemy kamień, drzewo czy źdźbło trawy. A przecież każdy obiekt był jedynym w swoim rodzaju i przy odrobinie koncentracji mogłem nie tylko wyczuć jego obecność, ale również zamknąwszy oczy, sporządzić we własnym umyśle coś na kształt mapy najbliższego otoczenia.
Uświadomiłem sobie, iż to właśnie było kluczem do owej tajemniczej mocy. Moje własne organizmy Wardena, znajdujące się wewnątrz każdej mojej komórki, a może nawet wewnątrz każdej molekuły mego ciała, były w jakiś sposób połączone, za pośrednictwem jakiejś nieznanej energii, ze wszystkimi innymi organizmami Wardena. Owo wzajemne połączenie było tym, co widziałem, czułem i słyszałem. Musiało być tym, co widzieli, czuli i słyszeli ci wszyscy, którzy obdarzeni byli choć cząstką tej mocy.
Nadzorca odczuwał to samo, co ja, ale posiadał również umiejętność przesyła nią za pośrednictwem symbiontów żyjących w jego ciele informacji do symbiontów żyjących w ciele kogoś drugiego lub w drzewie, kamieniu czy jakimś przedmiocie. Pan, natomiast, mógł czynić to samo, ale z większą dokładnością; potrafił bowiem dojrzeć poszczególne części wewnątrz ludzkiego ciała i nakazać im dokonanie zmian w sposobie ich działania.

Podstrony