Czułem się jak prawdziwy bohater. Może wychodząc, powinienem jeszcze kopnąć starą Casey.
— Kim jest ten Mario, o którym rozmawiałyście? — zapytałem.
— Mario Contuzzi. To najlepszy przyjaciel Ricka i asystent producenta. Zawsze pracowali razem.
Poszukałem nazwiska w książce adresowej. Było. Wpisałem do mojego palmofonu numer jego telefonu domowego i komórkowego.
Znowu byłem sprytny.
— Czy wiesz, gdzie jest Wilsham Street? — spytałem.
— Niedaleko stąd. Czy Mario wciąż tam mieszka? Skinąłem głową i wybrałem numer telefonu domowego.
Usłyszałem głos mówiący z amerykańskim akcentem:
— Halo?
Rozłączyłem się.
— Jest w domu — powiedziałem.
Mam nadzieję, że detektywi amatorzy robią notatki.
— Powinniśmy się tam przejść.
Pospiesznie otworzyłem iPhoto. Znalazłem mnóstwo zdjęć, ale żadnego interesującego. Nie mogłem przesłać ich wszystkich. Trwałoby to wieki. Zdjęcia były zwyczajne, czyli rozczulające. Karen wyglądała na szczęśliwą ze swoim mężczyzną. Rick też wyglądał na szczęśliwego. Ich twarze promieniały, gdy trzymali syna. IPhoto ma opcję pozwalającą po najechaniu kursorem włączyć szybki pokaz zdjęć. Obejrzałem „Narodziny Matthew!", „Pierwsze urodziny" i kilka innych. Znów rozczulająco normalne.
Zatrzymałem się przy niedawnym pokazie opisanym jako „Finałowy mecz piłki nożnej taty", Rick i Matthew byli w identycznych strojach piłkarskich drużyny Manchester United. Rick z szerokim uśmiechem przytulał chłopca. Ociekał potem. Niemal było widać, jak ciężko dyszy i jak się z tego cieszy. Czteroletni Matthew tulił się do niego w stroju bramkarza — za dużych rękawiczkach i z usmarowaną na czarno twarzą — starając się wyglądać dorośle. Pomyślałem, że ten dzieciak będzie się teraz chował bez tego uśmiechniętego ojca, pomyślałem o Jacku, który też wychowywał się bez ojca — oraz o moim ojcu, jak bardzo go kocham i wciąż potrzebuję, a potem zamknąłem plik.
Bez pożegnania przemknęliśmy się do frontowych drzwi. Obejrzałem się przez ramię i zauważyłem małego Matthew siedzącego w kącie na krześle. Miał na sobie czarny garnitur.
Czterolatkom nie pasują czarne garnitury. Czterolatki powinny nosić stroje bramkarzy i przytulać się do tatusiów.
. . .
Mario Conruzzi otworzył drzwi, nie pytając, kto tam. Był chudy, żylasty i przypominał wyżła weimarskiego. Zwrócił wąską twarz w kierunku Teresę.
— Masz tupet.
— Ja też się cieszę, że cię widzę, Mario.
— Właśnie zadzwonił do mnie znajomy od Karen. Mówił, że wpadłaś niezapowiedziana. To prawda?
— Tak.
— Co ci przyszło do głowy? — Mario gwałtownie odwrócił głowę w moją stronę. — I po co przyprowadziłaś tego dupka?
— Czy my się znamy? — zapytałem.
Mario nosił okulary w rogowych oprawkach, które zawsze uważałem za zbyt ostentacyjne. Miał na sobie spodnie od dresu i niedopiętą białą koszulę.
— Nie mam na to czasu. Idźcie stąd, proszę.
— Musimy porozmawiać — powiedziała Teresę.
— Za późno.
— A co to ma znaczyć?
Rozłożył ręce.
— Opuściłaś go, Teresę, pamiętasz? Może miałaś swoje powody. I dobrze. Twój wybór. Jednak opuściłaś go, a teraz, kiedy w końcu nie żyje, chcesz sobie pogadać? Zapomnij o tym. Nie mam ci nic do powiedzenia.
— To było dawno.
— Właśnie o tym mówię. Rick czekał na twój powrót. Wiedziałaś o tym? Czekał dwa lata. Tak, byłaś rozbita i przygnębiona, wszyscy to rozumieliśmy, ale to cię nie powstrzymało od sypiania z tym tutaj panem Koszykówką.
Wskazał mnie kciukiem. Zostałem panem Koszykówką.
— Rick o tym wiedział? — zdziwiła się Teresę.
— Oczywiście. Pomyśleliśmy, że jesteś załamana, wrażliwa. Mieliśmy cię na oku. Myślę, że Rick miał nadzieję, że wrócisz. Zamiast tego poleciałaś na jakąś wysepkę, żeby urządzać sobie orgię z Koszowym Łbem.
Znów wskazał mnie kciukiem. Teraz byłem Koszowym Łbem.
— Śledziliście mnie? — spytała Teresę.
— Mieliśmy cię na oku, tak.
— Jak długo?
Nie odpowiedział. Nagle musiał odwinąć rękaw koszuli.
— Jak długo, Mario?
— Zawsze wiedzieliśmy, gdzie jesteś. Nie mówię, że wciąż o tym rozmawialiśmy i przez ostatnie sześć lat byłaś w ośrodku pomocy dla uchodźców, więc nie sprawdzaliśmy przez cały czas. Jednak wiedzieliśmy. To dlatego jestem zdziwiony, widząc cię tu znowu z tym Superklaunem. Myśleliśmy, że rzuciłaś tego mięśniaka wiele lat temu.
Po raz kolejny wskazał mnie kciukiem.
— Mario? — powiedziałem. Spojrzał na mnie.
— Jeszcze raz wskaż mnie kciukiem, a wepchnę ci go w odbyt.
— Pogróżki jak z sali gimnastycznej — rzekł z drwiącym uśmiechem na wąskiej twarzy. — Czuję się, jakbym wrócił do liceum.
Miałem ochotą sprawić, żeby naprawdę tak się poczuł, ale uznałem, że to nam nie pomoże.
— Mamy do ciebie kilka pytań —- powiedziałem.
— A ja mam na nie odpowiedzieć? Nie kapujesz, prawda? Ona była żoną mojego najlepszego przyjaciela, a potem gziła się z tobą na jakiejś bezludnej wyspie. Wiesz, jak on się czuł?
— Źle? — spytałem z nadzieją w glosie.
To go przyhamowało. Odwrócił się do Teresę.
— Posłuchaj, nie chcę wyjść na zawziętego osła, ale nie powinno cię tu być. Rick i Karen byli dobraną parą. Ty zrezygnowałaś z tego dawno temu.
Spojrzałem na Teresę. Bardzo starała się trzymać.
— Obwiniał mnie? — zapytała.
— O co?