Coś mi się zdaje, że tylko dzięki memu złemu wyglądowi zdołałem ujść cięgów.
Od naszego ostatniego spotkania nie przybyło nic do mych zbiorów. Przybądź do mnie wraz z
Jupiterem, jeśli tylko możesz i jeśli nie będzie to dla ciebie zbyt niedogodne. Przyjedźże! Chciał-
bym widzieć się z tobą dzisiejszego wieczora w pewnej ważnej sprawie. Zapewniam cię, że to
sprawa nadzwyczaj ważna.
Szczerze ci oddany
William Legrand”
Było coś w tonie tego listu, co mnie dotknęło nader nieprzyjemnie. Cały jego styl różnił się tak
bardzo od stylu Legranda. Co mu się roiło? Jaki nowy bzik zalągł się w tym niespokojnym mó-
zgu? Do jakiej to „nadzwyczaj ważnej sprawy” miał zamiar przystąpić? Opowiadanie Jupitera nie
zapowiadało niczego dobrego. Jąłem się obawiać, czy nieustanny ucisk niedoli nie wykoleił w
końcu umysłu mojego przyjaciela. Nie zwlekając przeto ani chwili wybrałem się w drogę z nieod-
stępnym Murzynem.
32
Kiedy przybyliśmy do przystani, spostrzegłem na. dnie oczekującej nas łodzi kosę i trzy łopa-
ty, zupełnie nowe.
– Co to wszystko znaczy, Jup? – zagadnąłem.
– To kosa, Massa, i łopaty.
– Wiem, ale skąd one się tu wzięły?
– Massa Will kazał kupić dla siebie w mieście tę kosę i te łopaty, i diablo dużo to kosztowało.
– Lecz, na wszystkie tajemnice, co ten twój Massa Will zamierza począć z kosą i z łopatami?
– Niby to ja wiem wszystko? I niech mnie diabli wezmą, jeśli on wie więcej ode mnie. Ale to
wszystko przez tego chrząszcza!
Widząc, że niczego więcej nie dowiem się od Jupitera, którego umysł kołował widocznie tylko
dokoła „chrząszcza”, wszedłem do łodzi i rozpiąłem żagiel. Sprzyjał nam rzeźwy i dość silny
wietrzyk; rychło zawinęliśmy do niewielkiej zatoki na północ od Fortu Moultrie, skąd pieszo po-
dążyliśmy do chaty oddalonej o niespełna dwie mile. Była trzecia po południu, gdy stanęliśmy na
miejscu. Legrand oczekiwał nas z ogromną niecierpliwością. Podał mi dłoń nerwowym ruchem,
który mnie zaniepokoił i utwierdził w powziętych już podejrzeniach. Twarz miał bladą jak upiór,
a jego głęboko osadzone oczy jarzyły się niezwykłym blaskiem. Najpierw zapytałem go o zdro-
wie, po czym nie wiedząc, jak nawiązać rozmowę, zagadnąłem, czy odebrał już żuka od porucz-
nika G.
– O, tak – odparł mieniąc się na twarzy – otrzymałem go nazajutrz rano. Za nic w świecie nie
rozstałbym się z tym żukiem! Czy wiesz, że Jupiter co do niego miał zupełną słuszność?
– Jak to? – zapytałem pełen smutnych przeczuć.
– Bo przypuszczał, że ten chrząszcz jest szczerozłoty! – Powiedział to z głębokim przekona-
niem, które sprawiło mi niewymowną przykrość.
– Ten chrząszcz przyniesie mi szczęście – mówił dalej z tryumfującym uśmiechem – i odda mi
z powrotem dobra rodzinne. Cóż więc dziwnego, że go cenię? Skoro fortuna uważała za stosowne
dać mi go w ręce, trzeba będzie tylko odpowiednio nim się posłużyć, a znajdę złoto, którego jest
zwiastunem. Jup, przynieś mi tego żuka!
– Co, żuka, Massa? Wolę ja nie mieć z nim nijakiej sprawy! Niech go Massa sam weźmie. –
Na te słowa Legrand podniósł się z miejsca poważnym i wyniosłym ruchem i wyjął chrząszcza ze
szklanego naczynia, gdzie go trzymał w zamknięciu. Był to piękny skarabeusz, podówczas nie
znany jeszcze przyrodnikom i posiadający dlatego istotną, naukową wartość.
Miał dwie czarne cętki po jednej stronie odwłoku, a trzecią podłużną po drugiej. Łuski jego
były nadzwyczaj twarde i lśniące i miały wygląd polerowanego złota. Ciężar owada był nader
znaczny, biorąc przeto wszystko pod uwagę trudno było mieć za złe Jupiterowi jego poglądy;
natomiast za cenę życia żadną miarą nie zdołałbym był podówczas pojąć, jak Legrand mógł go-
dzić się na nie.
– Posłałem po ciebie – odezwał się pompatycznym tonem, gdy ukończyłem badanie chrząsz-
cza – posłałem po ciebie, bo mi będzie potrzebna twa rada i pomoc, kiedy pocznie się iścić zrzą-
dzenie Przeznaczenia i żuka...
– Mój drogi – przerwałem – tyś zapewne niezdrów i powinien byś mieć się nieco na baczności.
Połóż się do łóżka, a ja zostanę przy tobie, aż to przejdzie. Masz gorączkę i...
– Zbadajże mi tętno – odpowiedział. Wziąłem go za rękę i prawdę mówiąc nie wyczułem naj-
mniejszych oznak gorączki.
– Ale ty możesz być chory i nie mieć gorączki. Pozwól mi tym razem zająć się tobą. Po pierw-
sze, połóż się do łóżka. Następnie...
– Mylisz się – wtrącił. – Czuję się o wiele lepiej, niźli można by wnioskować z mojego pod-
niecenia. Jeśli naprawdę pragniesz mojego dobra, ulżyj mi w nim!
– A jakże tego dokonać?
– Bardzo łatwo. Wybieram się wraz z Jupiterem na wyprawę śród wzgórz, na stałym lądzie, i
potrzebuję do pomocy kogoś, na kim można by polegać. Jesteś jedynym człowiekiem, któremu
33
mogę zaufać. Podniecenie, które we mnie dostrzegasz, ustąpi bez względu na to, czy spotka mnie
zawód, czy tryumf.
– Dopomogę ci chętnie we wszystkim – odrzekłem – ale czy twoim zdaniem ten piekielny
owad pozostaje w jakimś związku z twą wyprawą do wzgórz?
– Oczywiście.
– W takim razie nie mogę wziąć udziału w tym niedorzecznym przedsięwzięciu.
– Przykro mi, bardzo mi przykro! Zatem będziemy
Musieli próbować sami.
– Co... sami? Czyś ty istotnie oszalał? Zaczekaj no!
Na jak długo się wybierasz?
– Prawdopodobnie na całą noc. Wyruszymy natychmiast, a o świcie będziemy z powrotem.
– A kiedy ta twoja chimera minie i kiedy ta zabawka z chrząszczem (mój ty Boże!) skończy
się dla ciebie pomyślnie, czy mi zaręczysz słowem honoru, że powrócisz do domu i będziesz słu-
chał ślepo mych rad, jak gdybym był twoim lekarzem?
– Zgoda, przyrzekam, a teraz dalej w drogę, bo nie mamy czasu do stracenia!