Różowej jutrzenki dnia tego na niebie nie było, szare chmury wschód słońca zasłaniały,
na piaszczystej, nudnej drodze dął wiatr silny i biczami zimnego deszczu smagał. W mgle
deszczowej karłowate sośniny na żółtych piaskach wyglądały jałowo i nędznie; po obu
stronach drogi tu i ówdzie wysokie dziewanny, całe w kwiecie, przez wiatr miotane, zda-
wały się rozpaczać i ociekać żółtymi łzami. Czarne wrony na zarośla zlatując krakały. Na
sercu leżał ciężar niewiadomego pochodzenia: może w smutku natury przeczucie smutku,
o! jakiego smutku życia!
W miasteczku panował wielki ruch, pomimo że przestraszona ludność mało ukazywała
się na mokrych dnia tego uliczkach. Ruch pochodził od wojska, którego liczba znaczna
tylko co tu przybyła, a kiedy odejść stąd miała, nikt nie wiedział. Nie zaraz jednak pewno,
bo oficerowie i żołnierze roztasowywali się po domostwach; plecy żołnierskie były już bez
tornistrów, grzbiety końskie bez siodeł. Szare od deszczu powietrze napełniały czerwone i
żółte plamy mundurów, sylwetki zwierząt, wozów, ładunków na wozach, panował zamęt i
hasła życia niespokojnego, które przystanąwszy na chwilę, wzdęło się butą i pewnością
swojej nieprzemożonej siły.
Wśród pstrokacizny wojskowych ubrań i natłoku śmiałych ruchów przesuwały się,
przebiegały postacie mieszkańców, pokorne, śpieszące, wylękłe, z twarzami pobladłymi; z
wrzawy grubych głosów wyrzynały się piskliwe krzyki kobiet i płacze niemowląt.
O południu dnia tego przyjechał do nas Orszak i oznajmił:
− Jutro!
25
Dlaczego aż jutro, skoro do miejsca tak bliskiego już nadciągnęli? Czekają zapewne na
nadciągnięcie innych...
Przed zmrokiem naczelnik organizacji udał się do obozu dla pomówienia z naczelni-
kiem partii. Prowadził go przez las, jemu nie znany, wybornie go znający stary stolarz
Antoni, który syna miał w partii. Wczoraj tu przyszedł z miasteczka, w którym warsztat
swój posiadał, z zapytaniem, co tam z naszymi słychać. A teraz śmiał się pod białym wą-
sem i ręce zacierał ciesząc się: „Chłopca mojego zobaczę!”
Niewiele przed północą powrócili i z twarzy naczelnika organizacji widać było, że nie
zadowolił go wynik rozmowy. Z Orszakiem i starym Ronieckim, który o późnym wieczo-
rze tu przybył, długo w noc po cichu rozmawiali. Zdaje się, że szło o to, aby Traugutt
uniknął bitwy z siłą tak przeważającą, przez cofnięcie się w ciągu nocy dalej, głębiej w la-
sy, które łączyły się z horeckimi, i że on na to się nie zgodził. Zdaje się, że przyczyną nie-
zgodzenia się były niedogodności gruntu, które przyśpieszonym pochodem przebywać
wypadałoby, i obawa, aby rozkaz cofania się nie osłabił odwagi i ufności w siebie świeże-
go żołnierza.
Noc była bezsenna i niespokojna. Wiele niepokoju przyczyniała Czernicka, żona nadle-
śnego, której mąż, strzelec wyśmienity, i syn dwudziestoletni, jedynak, byli w partii. Go-
spodyni doskonała, kobieta pracowita i uczciwa, była nam tu w zajęciach naszych bardzo
użyteczna i lubiłyśmy ją, choć po kryjomu uśmiechałyśmy się czasem z jej gadatliwości
niezrównanej, głosiku piskliwego i niezwykle wysokiej a cienkiej figury, u której szczytu
żałośnie jakoś sterczał z tyłu czaszki cieniutki, czarny, spiralnie zwinięty warkoczyk. Z tą
Czerniusią naszą, wesołą zwykle, czynną, raźną i aż nadto mówną, tej nocy nie wiedzieć,
co się stało. Wstąpił w nią jakiś duch niepokoju, strachu, tęsknoty, nad którym nic zapa-
nować nie mogło. I był to duch w gadatliwej kobiecie tej bardzo dziwny, bo jak grób mil-
czący i tylko przymuszający ją do ciągłego chodzenia, snucia się dokoła nas, patrzenia w
twarze nasze małymi, czarnymi oczkami, z których wyglądała jakaś niewysłowiona i żad-
nym słowem nie wyrażana męka. Do spoczynku położyć się nie chciała, jeść ani mówić z
nami nie chciała, robić nic nie mogła i tylko z żałosnym warkoczykiem swym u szczytu
długiej i cienkiej figury, z drobną, żółtą twarzą, w męce nieprzemożonej skurczona cho-
dziła wciąż, chodziła, snuła się pod ścianami, dokoła stołów, a za nią chodził po ścianach
długi i cienki jej cień. Zatrzymywała się czasem u otwartych drzwi pokoju, w którym męż-
czyźni rozmawiali, i zdaje się, że podsłuchiwała ich rozmowę... Ta przez długie godziny
nocne w milczeniu grobowym chodząca wciąż i chodząca z męką na twarzy postać przy-
pominała nam owego na wozie kołyszącego się wciąż i kołyszącego dziaka. Mdlały i bo-
lały od jej widoku wszystkie nerwy.
Dzień wszedł słoneczny, upalny, duszny, ze szmatami chmur, przewłóczącymi się pod
wyiskrzonym niebem.
W pokoju wysokim prawie pustym kilkanaście osób, kobiet i mężczyzn, stało u szczel-
nie pozamykanych okien patrząc przez wielkie, lecz mętne od zaniedbania szyby na prze-
chodzące i przejeżdżające wojsko.
Przejeżdżało i przechodziło szeroką, piaszczystą drogą za bramą i ogrodzeniem dzie-
dzińca tak blisko, że można było wyraźnie dostrzegać postacie oddzielne, barwy ubrań i
koni.
Rozłożyste gałęzie drzew rosnących za oknami część szczegółów zasłaniały; rozchylał
je, to znowu łączył wiatr dość silny i było to tak, jakby niewidzialne jakieś ręce rozsuwały,
to zasuwały zielone firanki, przed obrazem ruchomym, jaskrawym, błyszczącym, przesu-
wającym się długo... długo...
Szli i jechali, szli i jechali, z krótkimi czasem przerwami wśród oddziałów. Ubranie ich
w świetle słonecznym iskrzyło się od barw i metalów, bronie błyszczały, kroki monotonne
szumiały, niekiedy głucho grzmiały.
26