Tak naprawdę wszystko rozstrzygnie się w chwili, gdy odnajdzie Lizzie. Albo zawiezie żonę do domu żywą, narażając się przy tym, że Lizzie w jakiś sposób zdoła pokrzyżować mu plany, albo będzie zmuszony ją zabić.
Lecz czy potrafi zabić Lizzie? Przecież nigdy nikogo jeszcze nie pozbawił życia; szpady używał jedynie po to, by rozganiać ludzi podczas rebelii wznieconej przez węglarzy, gdy pojmał McAsha. Nawet w chwilach, gdy czuł do Lizzie największą nienawiść, nie potrafił sobie wyobrazić, że wbija szpadę w jej ciało - ciało kobiety, którą niegdyś kochał. Ale przecież kiedyś celował do swego brata i nawet nacisnął spust... Jeśli trzeba będzie zabić Lizzie, zastrzeli ją z pewnej odległości, jak sarnę. Nie był jednak pewien, czy zdobyłby się nawet na to.
Prom dotarł na drugi brzeg. Nie opodal przystani stał pokaźnych rozmiarów drewniany piętrowy budynek z poddaszem. Na stromym stoku wznoszącym się nad rzeką stało kilka innych, równie solidnych domów. Lynch's Ferry sprawiało wrażenie doskonale prosperującej osady handlowej. Gdy znaleźli się już na brzegu, przewoźnik powiedział od niechcenia:
- W gospodzie ktoÅ› na was czeka.
- Na nas? - zapytał zdumiony Jay. - Kto mógł wiedzieć, że się tu pojawimy?
- To jakiÅ› srogo wyglÄ…dajÄ…cy jednooki typ.
- Dobbs! Jak mu się udało dostać tu przed nami?
- Sam go pan o to zapytasz - odrzekł przewoźnik. Wiadomość ta podniosła nieco Jaya na duchu, ale i zaintrygowała.
- Zajmijcie się końmi - rzucił swym kompanom. - Ja idę do Dobbsa.
Gospoda mieściła się w jednopiętrowym budynku przy przystani. Jay wszedł do środka i ujrzał jednookiego, pałaszującego gulasz.
- Dobbs, co cię tu sprowadziło, u licha? - zapytał. Dobbs łypnął swym jedynym okiem na Jaya i odparł z pełnymi ustami:
- Przybyłem po nagrodę, kapitanie Jamisson.
- O czym ty gadasz?
- Popatrz pan tam - powiedział Dobbs i wskazał głową kąt sali.
Na krześle siedziała skrępowana Peg.
Jay gapił się na nią szeroko rozwartymi ze zdumienia oczyma. Nareszcie dopisało mu szczęście!
- Skądeś ją, u diabła, wytrzasnął?
- Spotkałem na drodze, na południe od Staunton. Jay zmarszczył brwi.
- W jakim kierunku szła?
- Na północ, do miasta. Ja jechałem w przeciwną stronę, do Miller's Mili.
- Ciekaw jestem, skąd się tam wzięła.
- Pytałem, ale ona nie chce nic powiedzieć. Jay popatrzył na Peg. Na twarzy miała krwawe pręgi. Dobbs najwyraźniej nie obchodził się z nią zbyt łagodnie.
- Według mnie wszyscy troje dotarli aż tutaj, lecz nie przebyli rzeki - mruknął jednooki. - Zawrócili na zachód, po drodze porzucili wóz i wzdłuż rzeki ruszyli konno w górę doliny, do traktu prowadzącego do Staunton.
- Ale przecież Peg była sama i dlatego udało ci się ją schwytać.
- Nie przyszło mi to łatwo - poskarżył się Dobbs. Umykała jak sarna i za każdym razem, kiedy już miałem ją pochwycić, wyślizgiwała mi się z rąk. Byłem jednak konno, a ona uciekała na piechotę, więc w końcu opadła z sił.
Pojawiła się żona właściciela gospody z pytaniem, czy Jay chce coś jeść, ale on, ciekaw dalszych rewelacji Dobbsa, zbył ją niecierpliwym machnięciem ręki.
- W jaki sposób dotarłeś tu przed nami? - zapytał. Dobbs wyszczerzył zęby.
- Przeprawiłem się przez rzekę tratwą.
- Najwyraźniej się pokłócili i ta krwiożercza mała suka odłączyła się od nich i samotnie ruszyła na północ - oświadczył z ożywieniem Jay. - Zatem tamci muszą kierować się na południe. - Zmarszczył brwi. - Dokąd zmierzają?
- Trakt prowadzi do Fort Chiswell - odparł Dobbs. Tam praktycznie kończą się zasiedlone tereny. Trochę dalej na południe jest miejsce zwane Wolff Hills, a później już tylko terytoria Irokezów. Chyba nie zamierzają przystać do Indian, toteż sądzę, że w Wolff Hills skręcili na zachód i ruszyli ku górom. Myśliwi mówią, że znajduje się tam przełęcz Cumberland Gap, którą można dostać się na drugą stronę masywu, ale ja tam nigdy nie byłem.
- A co jest po drugiej stronie gór?
- Dziki, nie zamieszkany obszar. Wspaniałe tereny myśliwskie. Ziemie niczyje, leżące między terytoriami Irokezów i Siuksów. Nazywają te tereny Krainą Błękitnej Trawy.