Wierciłam się i szarpałam, ale w żaden sposób nie udało mi się rozluźnić więzów. Z powodu knebla nie mogłam krzyczeć. Nawet gdyby przez przypadek ktoś pojawił się w tym domu, nie potrafiłabym dać mu znać o mojej obecności. Usłyszałam odgłos zamykanych na dole drzwi. Najwyraźniej Holender gdzieś wychodził.
Moja bezsilność doprowadzała mnie do szału. Jeszcze raz spróbowałam zerwać więzy, ale bezskutecznie. Wreszcie zaprzestałam tych wysiłków. Zasnęłam czy może popadłam w omdlenie. Obudziwszy się, czułam ból w całym ciele. Było ciemno, musiał już być późny wieczór. Księżyc stał wysoko na niebie, jego światło wpadało przez zakurzony świetlik. Byłam na wpół uduszona od knebla, a uczucie bólu i odrętwienia stawało się wręcz nie do zniesienia.
I właśnie wtedy dostrzegłam leżący w kącie kawałek szkła. Akurat padł na nie promień księżycowego światła i błyszczący odblask przykuł moją uwagę. To mi nasunęło pewien pomysł.
Moje ręce i nogi były wprawdzie bezużyteczne, ale przecież mogłam się potoczyć. Powoli i niezdarnie wprawiłam się w ruch. Przyszło mi to nie bez trudu. Przede wszystkim było bardzo bolesne, gdyż mając skrępowane ręce nie mogłam osłonić twarzy. Poza tym niełatwo było poruszać się w określonym kierunku.
Przesuwałam się w każdą stronę, tylko nie tam, gdzie zamierzałam. W końcu jednak udało mi się wycelować prosto na upatrzony obiekt. Prawie dotykał moich skrępowanych rąk.
Nawet wtedy przedsięwzięcie nie stało się łatwiejsze. Oparcie szkła o ścianę w takiej pozycji, bym mogła nim przeciąć więzy, zajęło mi dosłownie całe wieki. Trwało to tak długo, że omal nie dałam za wygraną. W końcu jednak udało się. Przecięłam linkę krępującą nadgarstki. Reszta była już kwestią czasu. Gdy tylko po energicznym masażu przegubów wróciło mi krążenie w rękach, wyjęłam z ust knebel. Po kilku głębokich wdechach natychmiast poczułam się lepiej.
W chwilę później rozwiązywałam już ostatni węzeł, ale trwało jeszcze trochę, zanim stanęłam na nogi. W końcu jednak wyprostowałam się, machając energicznie ramionami dla pobudzenia krążenia. Nade wszystko marzyłam o jakimś posiłku. Odczekałam jeszcze kwadrans, aby upewnić się, że naprawdę wróciły mi siły, a potem bezszelestnie podeszłam do drzwi. Tak jak przypuszczałam, nie były zamknięte na klucz. Otworzyłam je i wyjrzałam ostrożnie.
Wszędzie panowała cisza. W świetle księżycowej poświaty widziałam zakurzone schody, nie przykryte żadnym chodnikiem. Zaczęłam powolutku schodzić. Nadal żadnego dźwięku. Gdy jednak stanęłam na niższym podeście, do moich uszu dobiegł szmer głosów. Zatrzymałam się i przez dłuższą chwilę stałam bez ruchu. Zegar na ścianie wskazywał, że jest już po północy.
Byłam w pełni świadoma, że ryzykuję schodząc niżej, lecz ciekawość okazała się silniejsza. Zdecydowałam się zbadać wszystko do końca, oczywiście zachowując ostrożność. Cichutko zeszłam na dół i zatrzymałam się w kwadratowym hallu. Rozejrzałam się dokoła i nagle niemal przestałam oddychać. W drzwiach hallu siedział murzyński boy. Oddychał głęboko i spokojnie, pomyślałam, że pewnie śpi.
Wycofać się czy iść dalej? Głosy dochodziły z pokoju, do którego mnie uprzednio wprowadzono. Jeden należał do mojego holenderskiego przyjaciela, drugiego nie potrafiłam zidentyfikować, choć brzmiał znajomo.
W końcu zdecydowałam, że muszę podsłuchać, o czym rozmawiają. Ryzykowałam, oczywiście, że boy może się obudzić. Bezszelestnie przecięłam hali i uklękłam przy drzwiach gabinetu. Przyłożyłam ucho do dziurki od klucza. W pierwszej chwili wcale nie słyszałam lepiej. Głosy brzmiały co prawda wyraźniej, ale w dalszym ciągu nie potrafiłam rozróżnić poszczególnych słów.
Przyłożyłam dla odmiany oko do dziurki. Tak jak przypuszczałam, jednym z rozmówców był ów potężnie zbudowany Holender. Drugi znajdował się poza polem mojego widzenia.
W pewnej chwili wstał jednak, aby nalać sobie drinka. Zobaczyłam jego plecy, odziane w nobliwą czerń. Jeszcze nie zdążył się odwrócić, a już wiedziałam, kto to taki.
Wielebny Chichester!
Teraz zaczęłam rozróżniać poszczególne słowa.