Szynki wyśmienite, wino reńskie najlepsze.
Chorowałem tam na niestrawność żołądka, podobno z szynek.
Właśnie w sam dzień Trzech Królów stanąłem w Kolonii, byłem w katedrze na odpuście i całowałem głowy św. Kaspra, Majchra i Baltazara.
Lubo mi się dość podobały niemieckie kraje, zdało mi się jednak, żem się odrodził, gdym przebywszy most na Renie od fortecy Kiel, stanął w Strażburgu.
Szkoda, że zima, bobym słyszał głos ptasząt, które zapewne w Francji piękniej śpiewają jak gdzie indziej, trawa musi być zieleńsza. Co mróz, lubo był tego dnia, jakem przyjechał, dość przykry, tęższe są nierównie u nas. Zapominałem był
wziąć z sobą rękawa albo go kupić w Wiedniu. Obiegłem cały Strażburg, nie mogłem jednak dostać białych niedźwiadków.
Drogość tu, prawda, wielka, jak mogę miarkować z regestru gospodarza; ale człowiek tak grzeczny, tak miły i do tego przystojny, iż mu z ochotą zapłaciłem za trzy dni tyle, ile w Frankforcie za tydzień. Wracam się jeszcze do niedźwiadków: rzecz mi się zda bardzo dziwna, że w tak wielkim mieście, a co największa, francuskim, nie można tego dostać, o co w Brodach i w Opatowie nie trudno. Musi to w tym być jakaś tajemnica, o której się ja z czasem w Paryżu, da Bóg, zapewne muszę dowiedzieć.
Droga z Strażburga brukowana, bardzo dobra, do samego Paryża. W Metzu zastałem bardzo wielu Żydów; ale nie są ubrani tak jak u nas. Poznałem tam z wielkim
zadziwieniem Lejbę, synowca arendarza mojego z Szumina; jak mi powiedał, wysłał
go tam stryj na naukę. Bóżnica jeszcze piękniejsza niż w Brodach.
Niedługo bawiąc w Metzu, jechałem prosto szczęśliwym krajem, gdzie się wino szampańskie rodzi; w Reims, mieście stołecznym, z wielkim moim żalem nie mogłem widzieć cudownej ampułki św. Remigiusza.
Tandem po dość długiej, wielce zabawnej, a więcej jeszcze kosztownej podróży stanąłem szczęśliwie w Paryżu 3 lutego o godzinie trzeciej z południa.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Nacisk przechodzącego pospólstwa, okrzyki przedających, tłum karet, rozmaitość widoków zagłusza i omamia, że tak rzekę, przyjeżdżających pierwszy raz do Paryża. W takowym byłem stanie, gdy kareta moja stanęła na ulicy Św. Honoriusza, jednej z najcelniejszych tego wielkiego miasta. Dom, gdziem wysiadł, wielką miał
obszerność i napełniony był mieszkańcami. Apartament wyznaczono mi wygodny; tam rozgościłem się natychmiast, nie bez zadziwienia, że o które w Warszawie tak długo starać się trzeba, tu na pierwszym wstępie znajdują się tak dobre dla cudzoziemców stancje.
Myśl, że jestem w Paryżu, zaprzątnęła jedynie imaginacją moją; czułem niewymowną pociechę i ledwo mogłem wierzyć, że się znajduję na miejscu tak pożądanym. Gdym trochę odetchnął, pytałem się gospodarza, którego dnia można widzieć balety i komedie. Odpowiedział, iż w nacisku nieskończonych innych rozrywek co dzień mogę wybierać między operą, komedią francuską i włoską.
- Gdzie indziej - przydał - myślą, żeby znaleźć jaką zabawę; tu nad tym się tylko trzeba zastanawiać, jakową wybrać.
Nie byłem panem pierwszego impetu radości i porwawszy za szyję, począłem serdecznie ściskać opowiadacza szczęśliwości mojej. Zrazu się przeląkł, uśmiechnąwszy się potem, podobno z prostoty mojej, ofiarować mi począł, ile nowo przybyłemu i bez doświadczenia, usługi swoje. W momencie otoczony zostałem kupcami prezentującymi coraz piękniejsze towary. Przyniesiono kilkanaście biletów: jedne opowiadały loterią, drugie zachwalały wyborne wina, trzecie głosiły nowe widowiska, czwarte oznajmywały o tandecie - nie skończyłbym, gdybym chciał opowiedać, co się w każdym znajdowało.
Ja zaś w owych słodkich obrotach, nienasycony nowością, coraz milszym roztargniony widokiem - patrzałem, czytałem, pytałem, odpowiadałem, dawałem komisa, wszystko razem bez odetchnienia. Biegali w zawody za moimi rozkazami najęci lokaje i domowa czeladź; trzy części izby zabrały zniesione towary, zaszło dwie karet najętych, które w tym tumulcie, podobno z przesłyszenia, zamówili posłańcy. Chciałem jechać na komedią; żal mi było opery; gospodarz włoskie teatrum zachwalał.