Historia wymaga pasterzy, nie rzeĹşnikĂłw.

Ze zdziwieniem spostrzegłem błędny ognik jego fajeczki na mostku kapitańskim. Widocznie więc postanowił czuwać nad brygiem w nocy. Stał, patrząc z wielką uwagą na koniec zgiętego palca. Dobry kapitan — pomyślałem błagalnie — zacny kapitan, z pozoru trochę ekscentryczny, ale obowiązkowy i doświadczony, dzielny kapitan. On nie dopuści! On nie pozwoli! Zbliżyłem się i zaznaczyłem mimochodem w paru słowach — że na statku pojawiły się całusy, a załoga roi się na pokładzie i przewraca się na twardych posłaniach kasztelu. Poza tym marynarze chodzą żarem — i mówią 146 coś do siebie — nachylają się ku sobie i obejmują się.
— Co? Bunt załogi? — zawołał kapitan, budząc się z zamyślenia. — Panie Smith — każ pan mi dać mój hełm sztormowy! Bunt winien być ukarany według wszelkich praw morskich i żeglugi. Sprawcy zostaną zaszyci w worki, odczytam nad nimi z Ewangelii przepisany ustęp, po czym z kamieniem u szyi rzuceni zostaną w morze. Cała trudność polega na złowieniu ich w worki. Trzeba będzie na spodzie worków założyć przynętę.
(Co za głupota! W takiej chwili! Co jest w tym, że głupota nie odstępuje mię na krok? Straszne znużenie rozlało się po mnie jak oliwa).
— Jeżeli okręt płynie do Yalparaiso, to ja, jako kapitan okrętu, winienem dbać, aby okręt dopłynął do Yalparaiso. Muszę przestrzegać czystości, porządku. Czy nie tak? Panie Zantman — czy nie słuszne jest to rozumowanie?
Spojrzał na mnie z niesłychaną pychą, nadął się, oczy mu wyszły na wierzch, spurpurowiai, zeszkarłatniał tak okropnie, że cofnąłem się i zatkałem mimo woli uszy w obawie, że trzaśnie — i nagle poderwał się, przeleciał w powietrzu parę kroków i opadł. Co to było? Zupełnie jak latająca ryba. Po cóż mówiłem mu wtedy o niej. Widać niedobrze jest mówić, gdyż zasięg słów jest nieprzewidziany, a granica marzenia zaciera się... Boi się — wyrzęził tryumfalnie, opadając. — Boi się— k...a natura! W mordę! W mordę! Dalejże! Naprzód! Hurra! — zdawało się, że oszalał. — Niech pan spojrzy tu, panie Zantman — ukazał mi wielki i wskazujący palec prawej ręki — co pan widzi? Mały pajączek.
— Niech pan sobie wyobrazi — ciągnął, nadymając się znowu machinalnie i krzycząc mi do ucha, gdyż wiatr wzmagał się, ciężkie chmury skupiały się na północy, a fajka zgasła. — Znalazłem go przed chwilą tu, na mostku. Widziałem olbrzymią pajęczycę, do której skradał się ten mały pajączek. Do pioruna! O dwa kroki ode mnie. Trzeba było widzieć, jak ona, czarna, rozkraczona, nieruchoma czekała hipnotycz-nie. Jak Mane, Tekel, Fares, i jak on się prosił, żeby go nie pożarła. Skomlał, mówię panu! Co pan na to? Jak Boga kocham — pan miał rację, że tu naokoło wszystko używa sobie,
jak samo chce, a tylko ja, głupi... Ja, głupi! Co pan na to — co pan na tego pająka?
— Gorzej — szepnąłem, patrząc w bok ze drżeniem — że tak samo zupełnie węże postępują z małymi ptaszkami. Mam słaby umysł. Mam słaby umysł. Przez to zaciera się różnica pomiędzy rzeczami, a także między dobrem i złem.
Kapitan wytrzeszczył oczy. — Co? Panie Zantman? Racja! Małe ptaszki — węże, że też mi nie przyszło do głowy. Aż ciarki przechodzą. A to łajdaki, no! Wszystko się kombinuje, wszystko się parzy między sobą, pająki, ptaszki z wężami, marynarze, wszystko używa — a ja... Nawet tutaj na statku, pod nosem, a ja... Ba, a przecież w morzu są ryby, przecież u diabła ryby, ryby — są obojnakie! — ryczał — o tym nigdy nie pomyślałem! Do miliona siarczystych piorunów! Czy pan zastanowił się nad tym, że ryba obojnaka, mając w sobie wszystko, co potrzeba, dopiero musi używać?! A ja jeden mam stać — ja jeden mam sterczeć jak kołek?
— To małżeństwo — rzekłem ostrożnie, ponieważ wszystkie włosy stawały mi dęba na głowie i bałem się którego urazić. — To na pewno jest małżeństwo — w każdej rybie jest mężczyzna i kobieta i malutki ksiądz. — Po co wywoływać wilka z lasu? Po co znów tak głośno? Ale, ale, panie kapitanie — dodałem przechylając się przez poręcz — tam na pokładzie jest już nie kilku, a wielu marynarzy — zdaje się nawet, że wszyscy marynarze są razem, szepczą, obejmują się i idą tu — przepraszam, ja chyba wrócę do kajuty.
— A — rzekł kapitan zacierając ręce. — A! Idą tu? Bardzo dobrze. Panie Smith, do mnie, prędzej. Zawołaj pan drugiego oficera. Prędko. Idą tu? No, to potańczymy — i zanim zdołałem krzyknąć, gestem, obrażającym w najwyższym stopniu przystojność publiczną, wyciągnął z kieszeni cichy, niebieskawy browning.
Przyśpieszonym krokiem udałem się do kajuty, gdzie położyłem się do łóżka i co prędzej zasnąłem. Ale sny miałem niespokojne, a mianowicie, że wszyscy skupili się na pokładzie bardzo blisko, że nastąpiło pomieszanie, obejmowanie 148 się, ordynarne przewalanie, zduszone szepty, jęki, ohydne