Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Ewakuuj wszystkich. Mają wyjść!
Hock Seng kiwa głową, ale wisi nad nim, gdy ten walczy z szyfrem.
Anderson wbija weń wzrok.
– No idź!
Hock Seng pochyla się w geście posłuszeństwa i pędzi do drzwi, coś wołając; jego głos tonie w krzykach uciekających robotników i trzaskającego twardego drewna. Anderson kręci ostatnią tarczą i szarpie drzwiami sejfu: papiery, pliki kolorowych banknotów, tajne dokumenty, pneumatyczna strzelba... pistolet sprężynowy.
Cały Yates.
Krzywi się. Wszędzie dziś pełno tego starego dziada, jakby jego phii siedział mu na ramieniu. Pompuje sprężynę pistoletu i wtyka go za pasek. Wyciąga strzelbę. Kiedy sprawdza, czy jest załadowana, za jego plecami niesie się echem kolejny wrzask. Przynajmniej na to się Yates przygotował. Staruch był naiwny, ale nie głupi. Anderson pompuje strzelbę i kieruje się ku drzwiom.
Krew z podłogi hali bryzga na wały napędowe i linie Kontroli Jakości. Trudno dojrzeć, kto zginął. Ale więcej niż tylko jeden mahut. W powietrzu wisi słodki odór ludzkich wnętrzności. Pasma flaków zdobią drogę megodonta wokół jego kieratu. Znów staje dęba, góra genetycznie zmodyfikowanych mięśni, zmaga się z ostatnim łańcuchem.
Anderson unosi strzelbę. Na skraju pola widzenia drugi megodont staje dęba, trąbiąc na znak współczucia. Mahuci tracą kontrolę. Wysiłkiem woli nie zwraca uwagi na szerzący się zamęt i przykłada oko do lunetki.
Celownik omiata rdzawy masyw pomarszczonej skóry. Potwór, powiększony przez szkła, jest tak wielki, że nie da się spudłować. Anderson ustawia przełącznik na ogień automatyczny, robi wydech i pozwala zbiornikowi z powietrzem działać.
Z lufy wyskakuje mgiełka strzałek. Wściekle pomarańczowe kropeczki zasypują skórę zwierzęcia, markując trafienia. Toksyny opracowane przez AgriGen na podstawie badań nad jadem os wsączają się w ciało, mierząc w ośrodkowy układ nerwowy.
Opuszcza broń. Bez lunetki ledwo dostrzega strzałki rozsiane po skórze megodonta. Za parę chwil padnie.
Potwór obraca się i wbija wzrok w Andersona. Oczy płoną plejstoceńską wściekłością. Anderson, wbrew sobie, czuje podziw dla bystrości zwierzaka. Całkiem jakby wiedział, co zrobił.
Megodont szarpie łańcuchy. Stalowe ogniwa pękają i z gwizdem sypią się po hali, wbijając się w linie taśmociągów. Pada uciekający robotnik. Anderson odrzuca bezużyteczną strzelbę i wyszarpuje sprężynowiec. To zabawka wobec dziesięciu ton rozjuszonego cielska, ale tylko tyle mu zostało. Krew napływa mu do głowy. Megodont szarżuje, Anderson strzela, szarpiąc za spust tak szybko, jak nadąża palec. Pistolet pluje bezsensownymi ostrymi dyskami.
Megodont podcina mu nogi trąbą. Chwytna kończyna owija się wokół nich jak pyton. Anderson próbuje chwycić się wycięcia zamka, wierzga nogami, chcąc się uwolnić. Trąba się zaciska. Krew zalewa mu głowę. Zastanawia się, czy potwór chce go po prostu zdusić, jak opitego krwią komara, ale potem zostaje ściągnięty z galerii. Rozpaczliwie usiłuje złapać się umykającej balustrady i nagle jest w powietrzu. Leci.
Triumfalne trąbienie megodonta niesie się echem, gdy Anderson płynie w powietrzu. Podłoga hali pędzi ku niemu. Wali o beton. Ogarnia go ciemność. Leż i umieraj. Walczy z utratą przytomności. Po prostu umrzyj. Usiłuje wstać, odtoczyć się, zrobić cokolwiek, ale nie może się ruszyć.
Pole widzenia wypełniają mu barwne kształty. Próbują się zlać. Megodont jest blisko. Czuje zapach jego oddechu.
Kolorowe plamy się zbiegają. Megodont góruje nad nim – rdzawa skóra i przedwieczna wściekłość. Unosi stopę, żeby zgnieść go na miazgę. Anderson przekręca się na bok, lecz nogi go nie słuchają. Nie może się nawet czołgać. Palce drapią o beton jak pająki na lodzie. Nie jest w stanie odpowiednio szybko uciec. Jezus, nie chcę tak zginąć. Nie tutaj. Nie w ten sposób... Jest niczym jaszczurka z przydeptanym ogonem. Nie może wstać, nie może uciec, zaraz zginie, miazga pod stopą przerośniętego słonia.

Podstrony