— To zapowiedź tego, co czeka cię na dole — straszył Sergio.
Walczyli podczas terapii, co było normalne w Walnut Hill. Pacjent miał się
stać bardziej gruboskórny i twardy. Sergio zaczął się teraz dystansować. Zazwyczaj trudno powiedzieć sobie do widzenia. Sergio skracał sesje i był coraz bardziej niedostępny.
Nate odliczał godziny do końca pobytu.
Sędzia Wycliff zadawał pytania dotyczące treści testamentu, a Josh grzecznie uchylał się przed ujawnieniem prawdy. Jedli kanapki przy małym stoliku w gabinecie. Prawo nie nakazywało, aby Josh zdradził treść ostatniej woli, przynajmniej nie na tym etapie. Wycliff, z drugiej strony, nie miał powodów, żeby zadawać aż tak wnikliwe pytania, lecz jego ciekawość była zrozumiała.
— W pewnym sensie współczuję składającym prośby — przyznał. — Mają
prawo wiedzieć, co jest w testamencie. Po co odkładać to na później?
— Postępuję tylko zgodnie z życzeniem mojego klienta — odparł Josh.
— Prędzej czy później będzie pan musiał uwierzytelnić testament.
— Oczywiście.
Wycliff przysunął notes z grafikiem po plastikowej podkładce i spojrzał na
niego przez okulary do czytania. — Dzisiaj mamy dwudziesty grudnia. Nie ma
57
możliwości, żeby wszystkich zgromadzić przed świętami. Co pan sądzi o dwudziestym siódmym?
— Co pan ma na myśli?
— Odczytanie testamentu.
Pomysł wydawał się tak zaskakujący, że Josh omal nie zakrztusił się kanap-
ką. Zebrać wszystkich razem, Phelanów wraz z ich świtą, nowymi przyjaciółmi i szczęśliwymi prawnikami, i wpakować do gabinetu Wycliffa. Zawczasu powiadomić prasę. Zatopił zęby w kanapce i spojrzał w mały, czarny notes, z trudem tłumiąc uśmiech. Już słyszał te sapania i jęki, okrzyki zgrozy i niedowierzania, tłumione przekleństwa. Potem pociąganie nosem, może nawet szloch, kiedy zrozumieją to, co zrobił im ukochany tatuś.
Będzie to niezwykły, tryumfalny, jedyny w swoim rodzaju moment w historii
amerykańskiego prawa i Josh zapragnął nagle, by nastąpił jak najszybciej.
— Dwudziesty siódmy mi odpowiada — oświadczył.
— To dobrze. Powiadomię strony, gdy tylko ustalę, kto jest kim. Tak wielu
tych prawników.
— Musi pan tylko pamiętać, że jest sześcioro dzieci i trzy byłe żony, a więc dziewięć podstawowych grup prawników.
— Mam nadzieję, że sala jest dostatecznie duża.
Wystarczą miejsca stojące — o mały włos nie wymknęło się Joshowi. Ludzie
stłoczeni jeden obok drugiego, absolutna cisza w chwili otwierania koperty, rozkładanie testamentu, czytanie niewiarygodnych słów.
— Proponuję, żeby pan odczytał testament — powiedział.
Wycliff niewątpliwie miał taki zamiar. Wyobrażał sobie to samo co Josh. Bę-
dzie to jeden ze wspanialszych momentów w jego życiu, odczytanie woli rozdysponowania jedenastoma miliardami dolarów.
— Przypuszczam, że testament jest w pewnym sensie kontrowersyjny — po-
wiedział sędzia.
— Jest nikczemny.
Sędzia uśmiechnął się.
10
Przed ostatnim załamaniem Nate mieszkał w starym apartamencie w George-
town, który wynajął po drugim rozwodzie. Ale zbankrutował i mieszkanie przepadło. Nate nie miał więc dosłownie gdzie spędzić swej pierwszej nocy na wolności.
Jak zwykle Josh skrzętnie zaplanował sprawę. Wyznaczonego dnia przybył do
Walnut Hill z brezentową torbą zawierające nowe, schludne szorty i koszule firmy J. Crew, stosowne do podróży na południe. Był też paszport z wizą, mnóstwo
gotówki, sporo biletów i plan gry. Nawet apteczka.
Nate ani przez chwilę nie musiał się niecierpliwić. Pożegnał się z kilkoma
osobami z personelu: większość krzątała się gdzieś indziej, unikając pożegnań.
Przeszedł dumnie przez drzwi frontowe po stu czterdziestu dniach wspaniałej sta-teczności.
Czysty, opalony, w znakomitej kondycji, lżejszy o dziewięć kilogramów. Wa-
żył teraz siedemdziesiąt dwa kilogramy — takiej wagi nie udało mu się osiągnąć od dwudziestu lat.
Josh prowadził i przez pierwsze pięć minut w samochodzie panowało milcze-
nie. Śnieg pokrywał pastwiska, lecz kiedy zjechali z Błękitnego Pasma, warstwa puchu wyraźnie stopniała. Był dwudziesty drugi grudnia. Z radia cichutko płynęły kolędy.
— Mógłbyś to wyłączyć? — skrzywił się Nate.
— Co?
— Radio.
Josh dotknął przycisku i muzyka, której wcześniej w ogóle nie słyszał, umil-kła.
— Jak się czujesz? — zagadnął.
— Mógłbyś się zatrzymać przy najbliższym sklepie?
— Nie ma sprawy. Po co?
— Chcę kupić whisky.
— Bardzo śmieszne.
— Zabiłbym za dużą coca-colę.
Kupili napoje i orzeszki. Kasjerka pożegnała ich radosnym „wesołych świąt”, lecz Nate nie odpowiedział. Kiedy znaleźli się z powrotem w samochodzie, na-59
tychmiast Josh ruszył w kierunku Dulles oddalonego o dwie godziny drogi.
— Lecisz do Sao Paulo, gdzie zaczekasz trzy godziny na samolot, który za-
bierze cię do miasta o nazwie Campo Grande.
— Czy mieszkańcy mówią po angielsku?
— Nie. To Brazylijczycy. Mówią po portugalsku.
— No tak.
— Ale na lotnisku poradzisz sobie po angielsku.
— Jak duże jest Campo Grande?