Nie, nie wyglądał jak ktoś, kto lubi mówić o sobie.
- Nieważne - westchnął, kiedy skończył opowiadać o swoich klientach, pełnych dobrej woli ludziach, którzy kupowali jego rękopisy i o szacunku, jakim go darzyli. - Pełnię dla nich posługę. Daję im coś rzeczywistego. Książkę napisaną ręcznie, z wiarą, oddaniem i z sercem. A oni w jakiś tam sposób rekompensują mi tę uczciwą pracę. W końcu życie każdego z nas tak wygląda.
Milczeliśmy. Jedliśmy świeże obwarzanki z serem, a ja pomyślałem, że on już dawno uporządkował swoje życie i „wprowadził je na właściwe tory" - jak mówiła książka. Tak jak i ja wyruszył w drogę, lecz w wyniku poszukiwań, podczas których napotkał śmierć, miłość i tragedie, udało mu się to, co mnie nie było dane - odnalazł spokój i równowagę, która nie miała go już nigdy opuścić. Kiedy ostrożnie gryzłem plastry sera i smakowałem ostatnią kroplę herbaty na dnie szklanki, czułem, że on każdego dnia powtarza te same ruchy dłoni, palca, ust, szczęki czy głowy. Spokój, jaki dawała mu równowaga, ofiarował mu niekończący się, bezkresny czas. Ja zaś - smutny i zaciekawiony - wymachiwałem nerwowo nogami pod stołem.
Poczułem zazdrość. Chęć, by zrobić coś złego. Ale było coś jeszcze. Nawet gdybym teraz wyjął pistolet i strzelił mu prosto w oko, w rzeczywistości nie wyrządziłbym żadnej krzywdy temu człowiekowi, który dzięki swojej pisaninie zyskał spokój. Żyłby sobie dalej w tym nieruchomym czasie, może tylko w nieco inny sposób. A moja niespokojna dusza nieznająca odpoczynku wciąż szamotałaby się jak kierowcy autobusu, którzy zapomnieli, dokąd jadą.
Pytałem go o wiele spraw. Odpowiadał krótko: „tak", „nie", „oczywiście", a ja za każdym razem wiedziałem, że sam znam odpowiedź. Jest zadowolony z życia. Nie oczekuje od niego niczego więcej. Wciąż kocha książkę i w nią wierzy. Nie czuje gniewu. Zrozumiał, czym jest życie, ale nie potrafi o tym opowiedzieć. Oczywiście, że zdziwił się na mój widok. Nie, nie sądzi, aby mógł nauczyć kogokolwiek czegokolwiek. Każdy człowiek ma własne życie, a dla niego wszystkie mają jednakową wartość. Lubi samotność, ale nie jest ona ważna, ponieważ lubi ludzi. I Canan też polubił. Tak. Nawet się w niej zakochał. Ale potem udało mu się uciec. Właściwie to nie jest zaskoczony, że go odnalazłem. Mam pozdrowić Canan. Pisanie jest jedyną rzeczą, jaką się zajmuje, ale nie jedyną, która daje mu radość. Wie, że powinien mieć zajęcie, jak każdy. Chętnie robiłby coś innego. Pod warunkiem, że to coś dawałoby mu pieniądze na chleb. Na przykład obserwowałby świat, odnajdywał jego prawdziwe znaczenia - to by było bardzo ciekawe zajęcie...
Lokomotywa manewrowała na stacji, a my patrzyliśmy w jej stronę. Minęła nas - stara i zmęczona, ale wciąż żywotna; dźwięczała, dudniła i buczała jak orkiestra dęta, wypuszczając z siebie wielkie kłęby dymu. Kiedy znikła za migdałowcami, w oczach mężczyzny, którego serce miałem zamiar wkrótce przestrzelić na wylot, pojawiła się troska; patrzyłem na niego z nadzieją, że pewnego dnia odnajdę spokój u boku Canan, tak jak on odkrył go dzięki pisaniu. Nagły dziecięcy smutek w jego oczach sprawił, że stał mi się bliższy. I wtedy zrozumiałem, dlaczego Canan tak bardzo go kochała. Ba, to, co przyszło mi do głowy, wydawało się tak słuszne i rzeczywiste, że poczułem szacunek dla tej miłości. Po chwili jednak to uciążliwe, szlachetne uczucie zastąpiła zazdrość, w którą stoczyłem się, jakbym wpadł do czarnej studni.
Zabójca spytał swoją ofiarę, dlaczego postanowiła zniknąć w tym dalekim miasteczku i przybrała jego imię.
- Nie wiem - odparł fałszywy Osman, nie zauważając chmur zazdrości, które zasnuły wzrok prawdziwego Osmana. - Polubiłem cię od pierwszej chwili, może dlatego? - Dodał ze słodkim uśmiechem.