Tomasz nie mógł mnie bronić, bo z sio-
strą jego odbył zrękowiny, a zresztą sam nie wierzył w miłość do mnie Waćpana. „Gdyby cię
kochał, toby był przyjechał”. Chciałam pisać sama do Waszmości. Ale bałam się trafić na
niechętnych. Na pierwszą wiadomość, którą posłałam, nie dostałam wszakże żadnej odpo-
wiedzi. Trwożna uciekałam przed tamtym, bo ogarniał mnie lęk już nie o siebie, ale o duszę.
O tę zagadkową duszę, której często sama w sobie nie rozumiem. Ustąpiłam mu, gdyż mi
okazał wolę silną. Dziś już tak jest, jakbym jego miała być na zawsze... A zresztą. Wszak
okazał mi tyle miłości.
Słuchał jej. Same słowa jej już koiły go i pieściły jak muzyka. Zdawało mu się, że znowu
oddycha piersią pełną, a przecież nie dowiedział się nic pocieszającego.
Jechali we dwoje ku skałom na morskiem wybrzeżu.
W lesie sosnowym ostatnie okiście śniegu wisiały na gałęziach jeszcze, ciekąc perłami.
Dzień dłuższy był już, więc o tej porze jasny, lecz skłaniał się ku zachodowi.
Nagle Piotra wstrząsnął straszny lęk:
– Żali Waćpanna była już u niego?
A ona odparła dumnie:
– Nawet ręce moje nie były jeszcze przy niczyich ustach prócz Waszmości!
Opowiadał jej dalej, jak jej pragnie. Przypomniał jej te dnie, które tutaj spędzili razem,
dzień po dniu, chwila po chwili. Że pragnie jej dzisiaj jak życia, jak słońca, że powinna daro-
wać i wybaczyć.
Ale oczy jej odpowiadały mu:
– Zapóźno! zapóźno!
Przybyli nad morze i ujrzeli ową skałę, na której pół roku temu siedzieli wszyscy razem,
on z nią, Tomasz ze starościanką, we czworo. Morze kłębiło się czarne i burzliwe. Zmieniło
się wszystko, nawet krajobraz dokoła. A jednak do Piotra zdawały się wracać wszystkie
ostatnie dźwięki melodji, gdy więc uwiązawszy konie, przyszli na miejsce, ukląkł przy towa-
rzyszce i głowę położył w jej dłonie.
Ona spoglądała na niego zagadkowa i milcząca, ale przecież nie usunęła rąk, bo uczuła, że
wilgotnieją od jego łez.
Zapomnieli się w ciszy i w milczeniu.
Tymczasem z pól doleciało krakanie żałosne ptastwa. Podniosła się i rzekła:
– Czas nam jechać!
Odwiązali konie, on podtrzymał jej strzemię, a postać jej wybiegła lekko ku górze.
Potem on wsiadł na swego wierzchowca i wracali. W bezmiernym żalu spoglądał na nią i
w przestrzeń, bo sądził, że już wszystko minęło.
Ona go już nie kocha, więc jemu pozostała tylko pustka bezmiernych przestrzeni.
Kto inny posiądzie jej postać białą – i na myśl o tem wrzała mu krew do utraty rozumu, do szaleństwa.
34
Chwycił jej dłoń i przycisnął do warg.
Chciała mu ją wysunąć, jakby pytając.
Zrozumiał, ale całował jej rękę, wargi coraz rozpaczliwiej, silniej, aż podcięła konia i wy-
sunęła mu się z rąk.
Nie śmiał już odezwać się potem.
Ale ona, jakby nie pamiętając o tem, kazała mu opowiadać o sobie, o swoim dworze, kto w
nim jest, kto w nim bywał...
Teraz on opowiadał, a ona słuchała.
Cudowną mu wydawała się tak zadumana, na białym koniu, który miał srebrem przetyka-
ny rząd i białą siatką był okryty.
Przed nimi równa droga i wysoki, prastary las.
Nad nimi księżyc, już cały krajobraz srebrzący.
Oboje, na koniu, po rycersku, młodzi, we dwoje.
Czas samotnego spotkania.
Słowa stworzone po to tylko, by mówić o miłości.
A jednak pomiędzy nimi rozdział łez, obopólna okrutna skarga żalu.
Jej, że nie dał wcześniej o sobie znać, jego, że ona się obiecała oddać innemu.
I zdawało się rozwiązanie takie łatwe, bo wszak miłość jest największem i najcudniejszem
prawem w życiu, a oto biegły między nimi słowa:
– Zapóźno...
Piotr jechał wolno, opóźniając się, ze zwieszoną głową.
Rumak jego, jakby odgadł duszę pana, nogi powłóczył wolno, ociągając się.
Zajechali przed dom.
Ondyna odeszła, by zarządzić wieczerzę, na długą chwilę. Spytała przedtem go, czy gotów
dzisiaj jest do drogi? Nie może tu pozostać, musi odjechać dzisiaj, wieczorem, zaraz.
Godził się na wszystko. Ujął tylko swoją głowę w dłonie i mówił do siebie zaciskając war-
gi:
– Albo mi Szwedzi albo mi Tatary, albo mi prędzej albo później. Wszystko jedno, byle raz
skończyć!
Przez otwarte drzwi widział w innych pokojach ruch, przesuwanie skrzyń.
Nie wiedział, co to miało znaczyć, nie myślał zresztą o tem.
Wyszła do niego do wieczerzy, w sukni barwnej, po raz pierwszy, z ciemno czerwonej,
dosyć ciężkiej materji.
Po wieczerzy, kiedy już miał wyjechać, poprosiła, by jeszcze pozostał i była nieobecną przez czas dłuższy.
Wreszcie dano mu znać, że koń na niego czeka. Wyszedł przed dwór, osłonił się w futro i
zobaczył pachołka czekającego z tobołem.
– Hej! zawołał zdziwiony. – Cóż ta trzymacie za dwa konie?
Na to sługa folwarczny, który trzymał je za uzdę, odrzekł:
– Jeden dla Waszej Miłości, a drugi dla wielmożnej pani naszej, Ondyny.
Nie rozumiał, nic nie pojmował. Zrozumiał dopiero, jak ujrzał ją schodzącą, gotową do
drogi.
Stała na ganku i oddawała klucze ochmistrzyni.
Myślał, że chce odprowadzić go przez część drogi i serce zabiło mu z radości.
Lecz ona zawołała go do siebie i rzekła:
– Proś!...
Nie zwrócił na to uwagi, że pierwszy raz przemówiła do niego, omijając wszystkie tytuły. Rzekła:
– Proś, bym pojechała z tobą.
Zrozumiał. Otwarły mu się naraz w duszy skrzydła szerokie na świat, choć nie mógł jesz-
cze ani siebie, ani jej ogarnąć. Ale ona rzekła:
35
– Służba się zbliża.
Potem mówiła:
– Czekałam cię. Zawiodłeś mnie, ale cierpiałeś. Gdybyś nie był cierpiał, nie byłabym nig-
dy twoją. Ale odkupiły cię łzy i miłość. Ciebie jednego mogłam kochać na ziemi.
Wydałeś mi się dawniej pięknym, a dziś jesteś dla mnie więcej, bo zwiastunem mego
szczęścia. Gdybym tutaj pozostała, przez każdy dzień zbliżałabym się do mojej zguby. Ocalić
mnie może jedynie ucieczka. Starościcowi powiedzą, że wyjechałam za bratem. Nie dowie
się, że tutaj byłeś.
Nie pobierzemy się, póki nie przyjedzie mój brat i ja nie odbędę podróży, by znaleźć mo-
ich straconych rodziców.
Przygotowane wszystko, możemy jechać.