Ten przepadł i przez jakiś czas się nie pojawił. Ale drugi dryblas trafił Wiktora w ucho. Ktoś inny uderzył go kantem dłoni w policzek - chybił, widocznie celował w gardło. A jeszcze ktoś - wyzwolony Goliat? - skoczył mu na plecy. To były brutalne uliczne łobuzy, opoka narodu - tylko jeden z nich znał boks, a pozostali chcieli nie : tyle walczyć, ile okaleczyć - wyłupić oko, rozerwać usta, kopnąć w pachwinę. Gdyby Wiktor nie był sam, na pewno by go zmasakrowali, ale od tyłu zaatakował ich Teddy, który święcie przestrzegał złotej zasady wszystkich wikidajłów - tłumić każdą bójkę w zarodku, z flanki zaś pojawiła się Diana, Diana Wścieklica, z zębami wyszczerzonymi z nienawiści, niepodobna do siebie, już bez białego pakunku, tylko z ciężkim oplatanym gąsiorem w ręku, nadciągnął też portier - niemłody już mężczyzna, ale sądząc po metodach walki, były żołnierz - walczył pękiem kluczy, jakby to był pas z bagnetem w pochwie. Kiedy więc z kuchni przybiegło dwóch kelnerów, nie mieli już nic do roboty. Bratanek zwiał, nawet zapomniał na stoliku swój tranzystor. Jeden z chłopaczków leżał pod stołem - był to ten, którego Diana powaliła oplecionym gąsiorem, pozostałych zaś czterech Wiktor z Teddym dosłownie wynieśli na pięściach z sali, przepędzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe. Z rozpędu sami też wylecieli na ulicę i dopiero tam, na deszczu uświadomili sobie całkowite zwycięstwo i trochę się uspokoili.
- Parszywi smarkacze - powiedział Teddy, zapalając jednocześnie dwa papierosy, dla siebie i dla Wiktora. - Przyzwyczaili się, co czwartek rozróba. Zeszłym razem zagapiłem się i połamali dwa fotele. A kto potem płaci? Ja!
Wiktor macał puchnące ucho.
- Bratanek uciekł - powiedział z żalem. - Nie dobrałem się do niego, niestety.
- To dobrze - powiedział rzeczowo Teddy. - Od niego lepiej się trzymać z daleka. Jego stryjek jest sam wiesz kim, zresztą i on sam... Opoka Ojczyzny i Porządku, czy jak tam oni się nazywają... A ty, panie pisarzu, jak widzę nauczyłeś się bić. Pamiętam kiedyś byłeś taki smarkacz, słaby jak mucha - bywało przyłożą ci - a ty pod stół. Zuch.
- Taki mam zawód - westchnął Wiktor. - Produkt walki o byt. U nas przecież tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich.
- I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwił się Teddy.
- No a jak myślisz! Napiszą na ciebie pochwalny artykuł, że jesteś przepełniony świadomością narodową, idziesz szukać krytyka, a on już w towarzystwie - wszyscy młodzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta...
- Coś podobnego - powiedział Teddy. - I co dalej?
- Różnie. Bywa i tak, i nie tak.
Pod wejście podjechał jeep, drzwi się otworzyły i na deszcz wysiadł młody człowiek w okularach i z teczką oraz jego wysoki współtowarzysz. Zza kierownicy wygrzebał się Golem. Wysoki z intensywnym, można powiedzieć zawodowym zainteresowaniem patrzył, jak portier wykopuje przez obrotowe drzwi ostatniego awanturnika, który jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie. “Szkoda, że tego z nami nie było - szeptem powiedział Teddy wskazując oczami na wysokiego. - To jest specjalista z klasą! Nie to, co ty. Zawodowiec, rozumiesz? “Rozumiem" - również szeptem odpowiedział Wiktor. Młody człowiek z teczką oraz wysoki kłusem przebiegli obok i dali nura w drzwi. Golem w pierwszej chwili ruszył za nimi niespiesznie, już z daleka uśmiechając się do Wiktora, ale zastąpił mu drogę pan Zurtzmansor z białą paczką pod pachą. Powiedział coś półgłosem, a wtedy Golem przestał się uśmiechać i wrócił do samochodu. Zurtzmansor wgramolił się na tylne siedzenie i jeep odjechał.
- Ech - powiedział Teddy - biliśmy nie tych co trzeba, panie Baniew. Ludzie za niego krew przelewają, a ten wsiada do cudzego samochodu i odjeżdża.
- Chyba nie masz racji - powiedział Wiktor. - Chory, nieszczęśliwy człowiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobą zaraz pójdziemy się napić, a jego zawieźli do leprozorium.
- Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieubłaganie powiedział Teddy. - Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu.
- Oderwałem się od narodu?