Był bezgranicznie nieodpowiedzialny. Od kogo tylko się dało, pożyczał pieniądze, a następnie nie ukrywał wcale, że nie zamierza ich zwrócić. Uwielbiał szokować. Gościom rodziców pokazywał zakrwawione prześcieradła - pamiątkę po dziewicy, z którą właśnie rozprawił się poprzedniej nocy. Przechwalał się przy każdej okazji liczbą miłosnych podbojów. Być może przesadzał, ale jednak tkwiło w tych opowieściach ziarno prawdy. Łapał wiele uczuciowych dziewcząt w sidła ich własnej słabości, grając do perfekcji opanowaną rolę istoty wrażliwej, skrzywdzonej, nie zrozumianej przez otoczenie. Postawy tej nigdy nie wyzbył się do końca.
Po ukończeniu szkoły został Brian jednym z największych w Cheltenham obiboków. Stopnie miał zupełnie dobre, bez problemu byłby przyjęty na uniwersytet, gdyby nie fatalna opinia wystawiona przez dyrekcję Cheltenham Grammar. Opinia tak zła, że odmówiono mu wstępu nawet do zwykłej szkoły plastycznej, podobnej w profilu do tej, w której szczęśliwy azyl znalazł na całe lata Keith Richards. W normalnym wypadku drewniane markieterie, od dzieciństwa składane z pasją przez Briana, stanowiłyby wystarczające potwierdzenie jego talentu do sztuk plastycznych.
Od tego momentu datują się w życiu Briana dwie istotne sprawy. Po pierwsze, z coraz większą determinacją zaczął rozwijać swoje zdolności muzyczne. Po drugie, rozpoczął długotrwały cykl niefortunnych prób podjęcia pracy. Dla młodego pana Jonesa było to prawdziwą zmorą.
Nie sposób dziś ustalić, w jakich okolicznościach Brian zaraził się bluesem. Kiedy tylko opuścił szkołę, postanowił nauczyć się grać na gitarze. Opowiada matka: „Z początku myślałam, że to tylko hobby. Zawsze miał zdolności muzyczne, rozpoczął naukę gry na pianinie, kiedy miał 6 lub 7 lat. W wieku lat 12 Brian dołączył do orkiestry szkolnej i nauczył się grać na klarnecie, ale nie myślę, żeby wiele na nim grał po ukończeniu szkoły". Brian włączył się w muzyczne życie Cheltenham i okolic, choć było ono całkowicie zredukowane do jazzu tradycyjnego. Nigdy nie był stałym członkiem żadnego zespołu, ale występował z wieloma, przysiadając się z klarnetem lub z saksofonem altowym. Wkrótce zasłynął lokalnie ze swej nadzwyczajnej zdolności do gry na niemal każdym instrumencie.
W międzyczasie podejmował biedak prace. Rodzice nadal zapewniali mu wikt i opierunek, ale o swoje pozostałe wydatki musiał zatroszczyć się sam. Został konduktorem autobusowym, ale poddał się po paru dniach, bo nie był w stanie wstawać dostatecznie wcześnie. Potem pracował dla optyka, a następnie w miejscowej fabryce. Może się wydawać dziwne, że Brian nie był w stanie utrzymać się nieco dłużej nawet w sklepie z płytami, ale przy jego plemiennym poczuciu własności... Wreszcie dochrapał się posady - w wydziale architektury miejscowego ratusza. I oczywiście bardzo szybko ją stracił. Potem pracował jako węglarz, a chociaż w Anglii już od bardzo dawna dostarcza się węgiel w workach i Brian musiał je tylko zdejmować z ciężarówki, bardzo się tego zajęcia wstydził. Wstydził się tak dalece, że codziennie mył się po pracy w domu kolegi, żeby ukryć swoją najnowszą profesję przed rodzicami.
25
Wreszcie nie wytrzymał małomiasteczkowego ciśnienia i wyruszył z gitarą na podbój Półwyspu Skandynawskiego. Przez parę miesięcy żył jak tramp, przemieszczał się autostopem, na jedzenie zarabiał ulicznym graniem i stopniowo tracił wiarę w lepsze jutro. Zniechęcony wrócił do Cheltenham i dalej chwytał się różnych zajęć. Ale wyjazd nieco go usamodzielnił. W domu bywał coraz rzadziej, na koniec wyprowadził się na dobre. Zamieszkał z szesnastoletnią Pat Andrews, siostrą jednej ze swych niezliczonych przyjaciółek. W październiku 1961 powiła syna. Ojciec dał mu na imię Julian, po Cannonballu Adderleyu, saksofoniście jazzowym. Matka nazwała chłopca Mark, bez specjalnych intencji. Brian nie miał jeszcze 20 lat.
W tym samym mniej więcej czasie zawitał do Cheltenham z występami Chris Barber's Jazz Band. W rodzinnym miasteczku Briana zawsze łatwiej było o tańczące niedźwiedzie niż o uznanych wykonawców estradowych, więc sensacja była niemała. Zespół dał jeden tylko koncert w sali widowiskowej ratusza, zamknęła go półgodzinna sekwencja bluesowa Kornera i Daviesa. Brian oniemiał. Dopadł Alexisa po występie, a jego entuzjazm i kompetencje były tak ewidentne, że ucięli sobie miłą pogawędkę w barze naprzeciwko. Rozmawiali o bluesie i perspektywach rozpropagowania tego rodzaju muzyki w Anglii. Pozostali w kontakcie, a po otwarciu klubu Ealing Korner zaprosił Briana do Londynu. Nie czekał długo.
Mick, Keith i Brian błyskawicznie nawiązali kontakt. Brian niesłychanie zaimponował maminsynkom z Dartford. Umiejętnościami, niezależnością, fatalną reputacją. Początkowo przyjeżdżał do londyńskiej mekki autostopem, najczęściej nocował potem na podłodze w mieszkaniu Alexisa na Moscow Road. Potem już na zawsze opuścił Cheltenham i wynajął mieszkanie w West Hampstead. W Wielką Niedzielę 1962 roku gotowa na wszystko Pat dołączyła do niego wraz z synkiem.
W klubie Ealing co tydzień aż wrzało. Lokal znakomicie wypełniał zadanie, które dla poczciwego i bezinteresownego człowieka, jakim był Alexis Komer, było chyba największą życiową ambicją - łączył ludzi o wspólnej pasji. „Moim zadaniem było dopilnować, żeby chłopcy należycie zaczynali" - wyznał po latach Alexis. „Reszta należała do nich. Próbowałem wskazać im właściwy kierunek i pozwalałem samodzielnie biec naprzód, bo wiedziałem, że i tak pobiegną szybciej ode mnie".
Po kilku wizytach Jagger i Richards zdobyli się na odwagę i weszli na maleńką scenkę. Przy akompaniamencie Daviesa i Wattsa wykonali Around and Around Chucka Berry'ego. Widownia okazała się dobrze wychowana. To wszystko. Już na drugi dzień oszołomiony sukcesem i omdlewający ze szczęścia Jagger wysłał Komerowi prymitywne, domowe nagrania Little Boy Blue and the Blue Boys zawierające, obok piosenki, z którą chłopcy ujawnili się w klubie, trzy inne utwory - La Bamba, Reelin' and Rockin' oraz standard uwielbianego przez Micka Jimmy'ego Reeda, Bright Lights, Big City. Początek został zrobiony.
Tymczasem Brian, zachęcony powodzeniem Blues Incorporated, postano-
26