Smród niższych osiedli był niewiarygodną miksturą chemikaliów używanych do barwienia, gnijących trupów, odchodów i nędzy. Denat często odwiedzał Q’Nkok i chociaż tam też było sporo biedaków, całe miasto nigdy nie sprawiało wrażenia umierającego z głodu. W Marshadzie jednak nie dało się dostrzec ani jednej oznaki stosunkowej zamożności. Wyglądało na to, że mieszkają tu tylko doradcy króla i żebracy bez grosza.
Kiedy jego przewodniczka mijała jedną z podobnych do tuneli alejek, z mroku wyskoczyła jakaś postać i złapała ją za ramię.
Denat miał rozkaz iść za kobietą i w miarę możliwości unikać zauważenia, uskoczył więc w głębszy cień i odwrócił się, by oprzeć niesiony ciężki worek o ścianę. Mała przewodniczka, Sena, również uważała, że nie powinien zwracać na siebie uwagi, i surowo zakazała mu przychodzić z pomocą. Ufała we własne umiejętności, a przynajmniej tak twierdziła.
Teraz Denat zobaczył, dlaczego. Konfrontacja była krótka. Napastnik wyrżnął nagle w ścianę, dwa cienie splotły się na moment, błysnął róg i mała kobietka ruszyła dalej, zostawiając na ziemi bezwładne, wykrwawiające się ciało.
Denat ominął rosnącą kałużę i podążył za swoją przewodniczką w ciemność. Odrobina światła padającego na skrzyżowanie uliczek wystarczyła, by zobaczył, że głowa opryszka ledwie trzyma się ciała. Słyszał o technikach enat, ale Sena była pierwszym adeptem tej sztuki, jakiego spotkał. Postanowił traktować ją z największym możliwym szacunkiem.
Skręcili z dość szerokiej alejki w cuchnące przejście, w którym z trudem mieścił się szeroki w barach wojownik. Ściany pokryte były wodoodpornym mazidłem, które jednak obłaziło całymi płatami, wystawiając mury na działanie deszczu. Jeśli nie zostałoby to szybko naprawione, budynkom groziło zawalenie.
Wąskie przejście prowadziło do jednego z tuneli, który okazał się odrobinę szerszy. Panowały w nim całkowite ciemności, więc przewodniczka wzięła rękę wojownika i położyła sobie na ramieniu. Korytarz zalewały ścieki – mieszanina deszczówki i odpadków – musieli więc w nich brodzić. Denat nie chciał się nawet zastanawiać, co obija mu się o nogi i pęka pod stopami.
Na szczęście jednak tunel był krótki. Sena wyprowadziła go na niewielkie podwyższenie i zatrzymała się. Wojownik usłyszał
ciche pukanie i skrzypnięcie zawiasów, a przewodniczka weszła do środka.
Denat ruszył za nią i wyrżnął nosem w nadproże. Zdusił straszliwe przekleństwo, schylił się i przeszedł przez niskie drzwi.
Zatrzymał się dopiero, kiedy poczuł czyjąś dłoń na piersi. Za sobą usłyszał następne skrzypnięcie, stuknięcie zamykanych drzwi i trzask przesuwanej zasuwki. Potem błysnęło krzesiwo.
Zapalona świeca ukazała oczom wojownika pomieszczenie, które wydawało się zbyt małe dla wszystkich przebywających w nim osób. Oprócz jego przewodniczki tłoczyły się tam trzy inne kobiety w mniej więcej tym samym wieku, dwie starsze Mardukanki i około pół tuzina dzieci. Jedyny mężczyzna był starcem, i to on zapalił świecę.
Dwie młode kobiety odsunęły się lękliwie od opancerzonego wojownika, ale reszta popatrzyła na niego spokojnie.
– Niespodziewani goście, Sena?
Starzec usiadł sztywno na stołku i gestem zaprosił do tego samego Denata. Mówił voitańskim dialektem, który wojownik przy odrobinie wysiłku mógł z grubsza zrozumieć.
– Tak – powiedziała przewodniczka, wycierając z nóg szlam ze ścieku. – To wymóg ludzi. Jeden z nich musi koniecznie wykonać jakieś zadanie. Poza tym my musimy przemycić wiadomości do i od ich dowódców. Muszą mieć ich zgodę, żeby nam pomóc.
Powiedziała coś jeszcze, ale tak szybko, że Denat nic nie zrozumiał.
– Można się było tego spodziewać – powiedziała jedna ze starszych kobiet, wychodząc do przodu. – Witaj. Jestem Selat, co powiedziałaby ci moja córka, gdyby miała jakieś maniery.
– D’Nal Denat – skłonił się wojownik. – Pozdrawiam was w imieniu Ludu.
Miał nadzieję, że dobrze dobrał dźwięki. Niektóre słowa były takie same, ale akcentowane tak różnie, że niemal niewymawialne.
– Denat – odezwał się Julian w słuchawce, którą sam Mardukaninowi założył. – Jeśli masz problemy z tłumaczeniem, zapytaj mnie. Podam ci właściwe słowa. Właśnie powiedziałeś „kicham was w imieniu Idiotów”.
Wojownik nosił na sobie więcej pluskiew niż ambasada Świętych. Kompania wiedziała już, jak wyjść z budynku, a sierżant Kosutic rozpracowywała pozostałe sekretne przejścia. Gdyby Denat naprawdę potrzebował pomocy, marines mogli przyjść mu na ratunek.
Marshadanie popatrzyli po sobie, po czym jedna ze starszych kobiet skłoniła się lekko.
– Witam cię w imieniu naszego domu. Może usiądziesz?
Denat kiwnął głową wystraszonym kobietom, osłaniającym w kącie dzieci, i usiadł na podłodze. Kamienne ściany pokoju były solidne, a sam pokój dość przytulny.
– Mam... za...
– ...zadanie... – podpowiedział Julian.
– ...za zadanie podłożyć pewną... –...rzecz...
– ...rzecz ludzi pod... –...most...
– ...most. – Denat wywarczał niemal ostatnie słowo i trzy razy kaszlnął, co było umówionym sygnałem i znaczyło „daj mi spokój”.
– Dobra, dobra – szepnął plutonowy. – Przechodzę w tryb niewidzialności.
– Dobrze się czujesz? – spytał gospodarz.
Stary Mardukanin pochylił się z troską – gdyby łącznik się rozchorował, zrujnowałoby to ich wszystkie plany.
– Tak – odparł Denat. – Czuję się dobrze.
177
– Co to za rzecz? – spytała starsza kobieta, podając gościowi wody w kubku.
– Nie wiem – skłamał wojownik. Szybko się przekonał, że określenie Poerteny „pokerowa twarz” jest bardzo trafne. – Ale ludzie twierdzą, że to bardzo ważna część ich planów.
– Jakiej jest wielkości? Jak ją trzeba przymocować? I gdzie? – Sena klasnęła w ręce. – To będzie trudne. Most jest dobrze strzeżony.
– Musi być przymocowany gdziekolwiek od spodu – powiedział Denat.
– ...od spodu – poprawił Julian. – Właśnie powiedziałeś, że gdziekolwiek na tyłku. Właściwie na dupie – zachichotał
plutonowy.
– Od spodu – powiedział wojownik.
– Aha. – Stary Mardukanin spojrzał na sufit. – To może być wykonalne.