Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Ben spojrzał na zegarek: 18.40.
- Zaciągniemy ją tam, gdzie leży Jimmy - powiedział.
- Waży chyba z tonę - zauważył Mark.
- Damy sobie radÄ™.
Nachylił się i chwycił za prawy górny róg trumny. Brązowe okucia błyszczały obojętnie w świetle latarki. Wiekowe drewno było nieprzyjemne w dotyku, przypominając kamień wygładzony upływem lat. Mimo to wystarczyło lekkie dotknięcie, żeby się poruszyła.
Ben odepchnął ją od ściany, mając wrażenie, iż pomaga mu w tym jakiś ogromny dźwig, i uchwycił spód podłużnej skrzyni. Coś przesunęło się z łoskotem we wnętrzu.
- Teraz podnieś ze swojej strony - polecił chłopcu. Mark zrobił to z nadzwyczajną łatwością.
- Chyba dałbym radę nawet jednym palcem! - powiedział, jednocześnie zdziwiony i dumny z siebie.
- Możliwe. Wreszcie wszystko układa się po naszej myśli, ale musimy się śpieszyć.
Przenieśli trumnę przez roztrzaskane drzwi. Wydawało się, że może utknąć w najszerszym miejscu, ale gdy Mark nachylił się i pchnął nieco mocniej, przeszła z donośnym chrobotem.
Postawili ją tuż przy zwłokach Jimmy'ego, przykrytych starymi zasłonami Evy Miller.
- Mamy go, Jimmy - wyszeptał Ben.- Mamy sukinsyna.
Ponownie spojrzał na zegarek: 18.45. Światło wpadające przez otwarte drzwi kuchni miało barwę szarego popiołu.
- Czy już? - zapytał Mark. Spojrzeli na siebie nad trumną.
- Już - powiedział Ben.
Mark stanął obok niego i obaj popatrzyli na zamki i pieczęcie broniące dostępu do wnętrza trumny. Jednak kiedy tylko nachylili się i położyli dłonie na krawędzi wieka, rozległ się suchy trzask, a pokrywa bez trudu dała się unieść do góry.
We wnętrzu trumny leżał Barlow, patrząc w górę nieruchomymi oczami.
Był teraz młodym człowiekiem o lśniących, czarnych włosach rozsypanych w czarną aureolę na atłasowej poduszce. Miał zdrową, rumianą cerę, jego policzki zaś były koloru czerwonego wina. Spod pełnych, lekko rozchylonych warg wysuwały się długie, ostre kły, białe z żółtawymi smugami.
- On... - zaczął Mark, lecz nie skończył.
Czerwone oczy Barlowa ożyły triumfalnym, szyderczym blaskiem i poruszyły się, natrafiając na spojrzenie chłopca. Mark znieruchomiał, wpatrując się w nie z wyrazem osłupienia na twarzy.
- Nie patrz na niego! - krzyknął Ben, lecz było już za późno. Odepchnął Marka, ale ten z przeraźliwym skowytem zaatakował go, zmuszając do cofnięcia się o kilka kroków i sięgając do jego kieszeni po rewolwer szeryfa McCaslina.
- Mark, przestań!
Ale chłopiec go nie słyszał. Jego twarz była pusta niczym dokładnie starta tablica, z gardła zaś wydobywało się skomlenie małego, schwytanego w pułapkę zwierzątka. Chwycił w obie dłonie rewolwer i Ben musiał użyć wszystkich swoich sił, żeby skierować broń jak najdalej od nich obu.
- Mark! - ryknął. - Na litość boską, obudź się!
Rewolwer wypalił z donośnym hukiem. Pocisk przeleciał tuż obok jego skroni. Ścisnął ręce Marka i uderzył z całej siły kolanem. Chłopiec zatoczył się do tyłu, a rewolwer upadł na podłogę. Mark błyskawicznie odzyskał równowagę i rzucił się po niego, lecz Ben nie namyślając się, zdzielił go pięścią w twarz.
Poczuł wyraźnie, jak wargi chłopca rozgniatają się na zębach; Mark osunął się na kolana. Ben kopnął rewolwer w kąt piwnicy, a gdy chłopiec usiłował poczołgać się w tamtym kierunku, ponowił uderzenie.
Mark osunął się bezwładnie na podłogę. Poczucie siły i słuszności działania zniknęło bez śladu. Był znowu tylko Benem Mearsem i bardzo, ale to bardzo się bał.
Wpadający przez otwarte drzwi prostokąt światła przybrał barwę ciemnego fioletu. Zegarek wskazywał 18.51.
Miał wrażenie, iż jakaś potworna siła przekręca mu głowę, zmuszając go, żeby spojrzał w oczy leżącego w trumnie potwora.
Popatrz na mnie, mały człowieczku. Popatrz na Barlowa, dla którego stulecia były tym, czym dla ciebie chwile spędzone wieczorem z książką przy kominku. Popatrz na władcę ciemności, którego chciałeś zabić tym śmiesznym patyczkiem. Spójrz na mnie, skrybo. Ja zapisywałem karty ludzkiego losu, a moim atramentem była ludzka krew. Spójrz na mnie i pogrąż się w rozpaczy!
Jimmy, nie mogę tego zrobić. Już za późno, a on jest dla mnie zbyt silny...
SPÓJRZ NA MNIE!
18.53.
- Mamo? - jęknął słabo Mark. - Mamo, gdzie jesteś? Boli mnie głowa... Tu jest zupełnie ciemno...
Dołączy do mego chłopięcego chóru...
Ben wyszarpnął zza pasa jeden z kołków i natychmiast wypuścił go z dłoni. Krzyknął rozpaczliwie, gdy słońce opuściło umierające miasteczko, głaszcząc na pożegnanie ostatnimi promieniami dach Domu Marstenów.
Nagle schylił się i podniósł zaostrzony palik. Ale gdzie podział się młotek?
G d z i e j e s t t e n p i e p r z o n y m Å‚ o t e k?
Przy drzwiach komórki. Usiłował rozbić nim kłódkę.
Pobiegł tam i podniósł go z podłogi.
Mark siedział pod ścianą z paskudnie poharatanymi ustami. Dotknąwszy ich dłonią spojrzał ze zdumieniem na krew.
- Mamo! - zawołał. - Gdzie jest moja mama?
18.55. Granica między dniem a nocą.
Ben rzucił się w kierunku trumny, ściskając w lewej dłoni kołek, a w prawej lekarski młotek Jimmy'ego.
Rozległ się donośny, triumfalny śmiech. Barlow, z czerwonymi oczami płonącymi diabelską radością, unosił się już do pozycji siedzącej. W chwili, gdy jego spojrzenie napotkało wzrok Bena, ten poczuł, jak błyskawicznie opuszczają go siły.
Ostatnim, konwulsyjnym wysiłkiem uniósł kołek nad głową i opuścił go w dół, rozcinając ze świstem powietrze. Zaostrzony koniec przebił koszulę Barlowa i utkwił w jego ciele.
Z gardła Barlowa wydobył się odgłos przypominający wycie zranionego wilka. Siła uderzenia wtłoczyła go z powrotem do trumny; wystawały z niej tylko jego szponiaste, machające dziko ręce.