Historia wymaga pasterzy, nie rzeĹşnikĂłw.

Na głowie miała wianeczek, włosy
puszczone po ramionach, suknię niebieską i czerwone trzewiczki z długimi
końcami. Stojąc na ławce, wydawała się małym dzieckiem, ale zarazem przecudnym
jakby jakowaś figurka z kościoła albo z jasełeczek. Widocznie też nie pierwszy
raz przychodziło jej tak stać i śpiewać księżnie, bo nie znać było po niej
najmniejszego pomieszania.
- Dalej, Danusia! dalej! - wołały panny dworskie. Ona zaś wzięła przed się
lutnię, podniosła do góry głowę jak ptak, który chce śpiewać, i przymknąwszy
oczęta, poczęła srebrnym głosikiem:
Gdybym ci ja miała
Skrzydłeczka jak gąska,
Poleciałaby ja
Za Jaśkiem do Śląska!
Rybałci zawtórowali jej zaraz, jeden na gęślikach, drugi na dużej lutni;
księżna, która miłowała nad wszystko świeckie pieśni, poczęła kiwać głową na
obie strony, a dzieweczka śpiewała dalej głosem cieniuchnym, dziecinnym i
świeżym jak śpiewanie ptaków w lesie na wiosnę:
Usiadłaby ci ja
Na ślqskowskim plocie:
"Przypatrz się, Jasiulku,
Ubogiej sierocie ".
I znów wtórowali rybałci. Młody Zbyszko z Bogdańca, który przywykłszy od
dzieciństwa do wojny i srogich jej widoków, nigdy nic podobnego w życiu nie
widział, trącił w ramię stojącego obok Mazura i zapytał:
- Co to za jedna?
- To jest dzieweczka z dworu księżnej. Nie brak ci u nas rybałtów, którzy dwór
rozweselają, ale z niej najmilszy rybałcik i księżna niczyich pieśni tak chciwie
nie słucha.
- Nie dziwno mi to. Myślałem, że zgoła anioł, i odpatrzyć się nie mogę. Jakże ją
wołają?
- A to nie słyszeliście? - Danusia. A jej ojciec jest Jurand ze Spychowa, komes
możny i mężny, który do przedchorągiewnych należy.
- Hej! nie widziały takiej ludzkie oczy.
- Miłują ją też wszyscy i za śpiewanie, i za urodę.
- A któren jej rycerz?
- Dyć to jeszcze dziecko.
Dalszą rozmowę znów przerwał śpiew Danusi. Zbyszko patrzał z boku na jej jasne
włosy, na podniesioną głowę, na zmrużone oczki i na całą postać oświeconą
zarazem blaskiem świec woskowych i blaskiem wpadających przez otwarte okna
promieni miesiąca - i zdumiewał się coraz bardziej. Zdawało mu się, że już ją
niegdyś widział, ale nie pamiętał, czy we śnie, czy gdzieś w Krakowie na szybie
kościelnej.
I znów, trąciwszy dworzanina, pytał przyciszonym głosem:
- To ona z waszego dworu?
- Matka jej przyjechała z Litwy z księżną Anną Danutą, która wydalają za grabię
Juranda ze Spychowa. Gładka była i możnego rodu, nad wszystkie inne panny
księżnie miła i sama księżnę miłująca. Dlatego też córce dała to samo imię -
Anna Danuta. Ale pięć lat temu, gdy przy Złotoryi Niemcy napadli na nasz dwór,
ze strachu zmarła. Wtedy księżna wzięła dzieweczkę -i od tej pory ją hoduje.
Ojciec też często na dwór przyjeżdża i rad widzi, że mu się dziecko zdrowo, w
miłości książęcej chowa. Jeno ilekroć na nią spojrzy, tylekroć łzami się zalewa,
nieboszczkę swoją wspominając, a potem wraca na Niemcach pomsty szukać za swoją
krzywdę okrutną. Miłował ci on tak tę swoją żonę, jako nikt do tej pory swojej
na całym Mazowszu nie miłował - i siła już Niemców za nią pomorzył.
A Zbyszkowi zaświeciły oczy w jednej chwili i żyły nabrały mu na czole.
- To jej matkę Niemcy zabili? - spytał.
- Zabili i nie zabili. Sama umarła ze strachu. Pięć roków temu pokój był, nikt o
wojnie nie myślał i każdy bezpieczno chadzał. Pojechał książę wieżę jedną w
Złotoryi budować, bez wojska, jeno z dworem, jako zwyczajnie czasu pokoju.
Tymczasem wpadli zdrajcy Niemcy, bez wypowiedzenia wojny, bez żadnej
przyczyny... Samego księcia, nie pomnąc ni na bojaźń boską, ni na to, że od jego
przodków wszystkie dobrodziejstwa na nich spadły, przywiązali do konia i
porwali, ludzi pobili. Długo książę w niewoli u nich siedział i dopiero gdy król
Władysław wojną im zagroził, ze strachu go puścili; ale przy owym napadzie
umarła matka Danusi, boją serce udusiło, które jej pod gardło podeszło.
- A wy, panie, byliście przy tym? Jakoże was zowią, bom zapomniał?
- Ja się zowię Mikołaj z Długolasu, a przezywają mnie Obuch. Przy napadzie
byłem. Widziałem, jako matkę Danusiną jeden Niemiec z pawimi piórami na hełmie
chciał do siodła troczyć - jako w oczach mu na sznurze zbielała. Samego też mnie
halebardą zacięli, od czego znak noszę.
To rzekłszy, ukazał głęboką bliznę w czaszce, ciągnącą się spod włosów na głowie
aż do brwi.
Nastała chwila milczenia. Zbyszko począł znów patrzeć na Danusię. Po czym
spytał:
- I rzekliście, panie, że ona nie ma rycerza?
Lecz nie doczekał odpowiedzi, gdyż w tej chwili śpiew ustał. Jeden z rybałtów,
człowiek tłusty i ciężki, podniósł się nagle, przez co ława przechyliła się w
jedną stronę. Danusia zachwiała się i rozłożyła rączki, lecz nim zdołała upaść
lub zeskoczyć, rzucił się Zbyszko jak żbik i porwał ją na ręce.

Podstrony