Historia wymaga pasterzy, nie rzeĹşnikĂłw.


"Tam..." - przebłysk czegoś jasnego, żółtego - bez siodła, lecz to nigdy nie było dla niej tak ważne. "To musiał być jeden z naszych; kilku zwiadowców jeździło na oklep..." Wydawało się, że koń wyczuł jej potrzebę. Skoczył wprost w jej kierunku, tratując walczących po drodze, i stanął nieruchomo na tyle, aby mogła uchwycić go za grzywę i wskoczyć mu na grzbiet.
W samą porę...
Daren wsunął wiadomość do cylindra i Quenten wypuścił chudziutkiego, małego pieska, którego pozostawił im jakiś porucznik Kero. Ledwie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy zobaczył, jak szybko zwierzę potrafi się poruszać - było jak szare pasemko błyskawicy.
"Mam diablą nadzieję, że to do niej dotrze" - pomyślał. "Quenten powiedział, że jeden z magów włoży kierunek do psiej głowy..."
To nieważne. Albo otrzyma wiadomość, albo nie.
- Gotowi? - zapytał domniemanego przywódcę bezimiennych.
Człowiek przytaknął krótkim kiwnięciem głowy.
- W takim razie życzę szczęścia.
- To nie na szczęściu nam zależy - odparł człowiek i odjechał na czoło swego wojska.
Daren zadrżał. Nie podobało mu się to, co zobaczył w oczach tamtego. "Są tam tacy, którzy nie wrócą, lecz nie dbają o to i niech bogowie mają w swojej opiece tego, kto stanie im na przeszkodzie".
Na nie wypowiedziany znak wojska wyruszyły w drogę, a Daren, oficerowie i piechota Rethwellanu poszli za nimi. Ci jeźdźcy będą pierwszymi ludźmi, jakich zobaczą żołnierze Ancara i mogą dojść do wniosku, że są to ich sprzymierzeńcy przybywający ze złej strony. To powinno wprowadzić zamieszanie i rozgniewać oficerów, którzy pomyślą, że dowódcy kawalerii lekceważą ich rozkazy.
Minęli sady, które zasłaniały ich nadejście przed wzrokiem nieprzyjaciela i kiedy w polu widzenia pojawiły się zastępy Ancara, Daren stwierdził, że jego plan się udał. Oficerowie nie mogli dostrzec, co znajduje się za linią koni i wykrzykiwali coś do jadących na przedzie. To samo działo się z innych stron oddziałów Ancara: na południowym wschodzie i na południowym zachodzie. Piechota Darena kryła się za jeźdźcami nadciągającymi ze wschodu. Daren czekał; jeźdźcy zdążali stępa, wyglądając sygnału. Pojawił się. Kolorowe ognie trysnęły nad głową za ich plecami. Jeźdźcy rzucili się galopem, rozciągnęli się na zachód jak stado ptactwa, zostawiając za sobą ukrywaną dotąd za plecami piechotę. Ona uderzy na zachodnim i południowym skrzydle, pozostawiwszy wschodnie Darenowi.
Trębacz Darena zadął do ataku i podczas gdy ludzie Ancara rozglądali się zmieszani, piechota, znużona całonocną konną jazdą, uderzyła na nich ze szczękiem metalu o metal.
Piechurzy zbyt byli znużeni, by zaatakować z wielkim impetem, lecz i tak byli w lepszym stanie, niż gdyby całą tę drogę przebyli na własnych nogach. Daren spiął konia ostrogą, zamierzając zrównać się z frontem swoich ludzi; w sytuacji takiej jak ta każdy miecz będzie miał swoje znaczenie.
Kopyta jego wałacha tętniły po wyschniętej ziemi do taktu z łomoczącym sercem w piersi. Wydawało się, że w pobliżu wszyscy wrogowie związani są walką. Szukając przeciwnika, rozejrzał się dookoła. Po prawej stronie toczyła się walka wręcz; konie wynurzały się i ginęły w chmurze pyłu, lecz trudno było odróżnić, czy jest to stado spłoszonych rumaków czy też prawdziwa potyczka - mimo wszystko skierował wałacha w tę stronę.
I zabłąkana strzała zabiła pod nim wierzchowca.
Poczuł, jak koń zaczął upadać. Próbował ocalić siebie, lecz biedne zwierzę zwinęło się, wyrzucając go z siodła w krzewy. Wyplątał się z gałęzi i gorączkowo rozglądnął się za inną parą lejców, wiedząc, że musi znaleźć się ponad głowami piechoty, by widzieć, co się dzieje.
Biały wierzchowiec wypadł galopem z chmury pyłu, kierując się wprost na niego, jakby na jego wezwanie. Daren nie tracił ani chwili na zachwyty nad własnym szczęściem; po prostu złapał wiszące luźno wodze i...
Podniósł wzrok.
Spojrzenie błękitnych oczu wydawało się trwać w nieskończoność. Poczuł wstrząs, jakby od uderzenia maczugą w czaszkę...
- Na imię mam Jasan - na dnie mózgu rozległ się naglący głosu. - Ty jesteś Daren. Wybrałem ciebie. U licha, wskakuj na mój grzbiet, zanim ktoś cię zabije!
Nie wiedział, kiedy znalazł się w siodle. Zaczął rozglądać się za swoimi ludźmi. Jego uwagę zwróciła mała grupka uwikłana w walkę na skraju głównej bitwy.
- Panie?! - ktoś wykrzyknął i Daren odwrócił się.
To był jego adiutant, próbujący zwrócić na siebie uwagę. W jakiś sposób zdołał on do niego dołączyć; tego też sobie nie przypominał.
Spojrzał za siebie, czy grupka wciąż jeszcze walczy. Widać było wyraźnie, że był tam ktoś ważny. Otoczono ich ze wszystkich stron, a większość atakujących próbowała wysadzić ich z siodeł, zamiast starać się ich zabić. W samym środku znajdowała się kobieta; nosiła na sobie zbroję, lecz utraciła hełm. Jej złociste włosy lśniły w słońcu, przytrzymywane jedynie przez...
"Najmilsi bogowie! Toż to korona królewska".
Spisywała się dzielnie, tnąc tłoczących się dookoła niej, jakby pobierała nauki w okaleczaniu u jego starej nauczycielki, Tarmy. Lecz przeciw takiej przewadze ona i jej obrońcy nie utrzymają się zbyt długo.
- Ruszaj! - wykrzyknął i zaczął wbijać ostrogi w boki swojego...
- Nie rób tego. Nigdy tego nie rób. Ani mi się waż nawet o tym myśleć!
Podmuch wiatru wywołany ich galopem porwał z jego ust słowa przeprosin, lecz to nie miało żadnego znaczenia; uderzyli na wroga od tyłu: Jasan walczył na równi z Darenem. Po raz pierwszy Daren miał posmak, jak to jest dosiadać prawdziwego bojowego rumaka.
- Też mi coś. - Przednimi kopytami Jasan zamienił ludzką głowę w krwawą miazgę. - Rumak bojowy. Myślę, że nie.
- Przepraszam - słabo odpowiedział Daren, a potem zbyt był zajęty, aby myśleć, a co dopiero odpowiadać.
Raptem nie było nikogo w zasięgu jego miecza i kopyt Jasana. Selenay chowała miecz do pochwy, spoglądając w jego kierunku wzrokiem pełnym tysiąca pytań. Jasan odetchnął głęboko i rozluźnił się.

Podstrony