Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Rodzina nadal przeżywała kryzys.
W końcu przebrnąłem przez Science and the UFOs. Pod koniec książki ze zdumieniem
natknąłem się na opis zdarzenia do złudzenia przypominającego moje przeżycia. Leżąc na łóżku,
czytałem komentarz autora na temat archetypu kosmicznego porwania, nie mogąc oderwać oczu od
wydrukowanych wyrazów. Przecież ja także siedziałem w leśnym parowie, a potem zachowałem w
pamięci jedynie obraz zwierzęcia.
Z trzaskiem zamknąłem książkę, jakby w środku czaił się zwinięty w kłębek wąż. Była tam
mowa o ludziach, którzy sądzili, że zostali wzięci przez kosmitów na pokład nieznanych statków.
Wszystko wskazywało, że jestem jednym z nich.
Krew ścięła mi się w żyłach. Nikt nie może się o tym dowiedzieć, nawet Anna. Postanowiłem
zamknąć moją tajemnicę na klucz w swoim umyśle.
Kilka dni później, około dziesiątej rano, kiedy siedziałem przy biurku, mój świat nagle legł w
gruzach. Jedna za drugą nawiedzały mnie fale smutku. Tęsknie wyjrzałem za okno. Pragnąłem
wyskoczyć, pragnąłem umrzeć. Nie mogłem znieść ciężaru tego wspomnienia i nie mogłem się go
pozbyć. Kim, u licha, były te istoty? Co ze mną uczyniły? Czy istnieją w rzeczywistości, czy stałem
się ofiarą nieznanego dotąd stanu umysłowego?
Przypomniałem sobie, że w książce Science and the UFOs zostało kilkakrotnie wymienione
nazwisko niejakiego Budda Hopkinsa jako eksperta w tej dziedzinie. Nazwisko to wydało mi się
znajome: oboje z AnnÄ… interesujemy siÄ™ sztukÄ…, a Hopkins jest znanym abstrakcjonistÄ…; jego prace
znajdują się w zbiorach takich muzeów jak Guggenheim i Whitney. Odnalazłem go w książce
telefonicznej. Ale co miałem mu powiedzieć? Czułem się bardzo głupio: maleńkie ludziki, latające
talerze. Idiotyzmy.
Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że przy kolejnym nawrocie tak intensywnej desperacji
naprawdę mogę wyskoczyć przez okno. Bez wątpienia byłem to winny mojej kochającej i
polegającej na mnie rodzinie. Musiałem chociaż spróbować pomóc sobie samemu. Zadzwoniłem do
Budda Hopkinsa. Odebrał telefon i przez chwilę słuchał mojego opowiadania. Myślałem, że
mówiąc spalę się ze wstydu, ale on wkrótce przerwał mi w pół słowa. Czy mógłbym przyjść do
niego, na przykład zaraz?
Okazało się, że mieszkał o dziesięć minut drogi od naszego domu. Był silnym, zwalistym
mężczyzną o najłagodniejszej twarzy, jaką widziałem. Później stwierdziłem, że potrafi być bystry i
ostrożny, z początku przyjął jednak otwartą i szczerą postawę.
Zaraz na wstępie naszej rozmowy Hopkins wyjaśnił, że nie jest terapeutą, lecz może mnie z kimś
takim skontaktować, jeśli wyrażę życzenie. Po czym wydobył ze mnie wszystkie fakty, które już tu
opisałem.
Siedziałem tam, w jego pokoju, słuchając, jak tłumaczy mi, że nie jestem jedyny, że inni przeszli
przez to samo, i łzy płynęły mi po policzkach. Już nie pragnąłem ukryć moich doświadczeń,
pragnąłem je zrozumieć.
Właśnie podczas tego pierwszego spotkania Hopkins zapytał mnie, czy coś równie niezwykłego
zdarzyło mi się w przeszłości. W pierwszym odruchu zaprzeczyłem. Jedno takie absurdalne i
straszliwe przeżycie wydało mi się aż nadto wystarczające. Ale pytanie poruszyło we mnie jakąś
strunę. Po chwili zastanowienia wyrzuciłem z siebie:
– Pamiętam noc, kiedy spłonął dom. Tylko on wcale nie spłonął.
Którejś nocy na początku października w naszym domu rozpętało się piekło. Wybuch obudził
wszystkich domowników. Z jakichś nieznanych przyczyn wymazaliśmy z pamięci dziwne
zdarzenia tamtej nocy, nigdy też o nich nie rozmawialiśmy. Ale w tamtym wypadku nie przydarzyło
się to wyłącznie mnie. Mieliśmy wtedy gości. Jeśli rzeczywiście coś zaszło, powinni to pamiętać.
Nadarzała się szansa weryfikacji – jeżeli nikt nic nie pamięta, dam sobie raz na zawsze spokój z tą
żenującą sprawą kosmitów.
Opuszczałem dom Hopkinsa jako szczęśliwy człowiek. Na podstawie swojego doświadczenia
założył on, że w wydarzeniach październikowych i grudniowych działała ta sama siła.
Wspaniale. Skontaktuję się ze świadkami. Oczywiście nie będą nic pamiętać. Potem pozostanie
mi tylko bolesny, lecz nieunikniony proces pogodzenia się z faktem, że uległem chwilowym
zaburzeniom umysłu. Poddam się terapii i postaram się zapomnieć o tajemniczych Przybyszach.
Żadne inne wyjście nie wchodziło w rachubę. Oczywiście, że nie. Właśnie rozwiązałem swój
problem.
4 października 1985
Kiedy szedłem Szóstą Aleją w kierunku mojej części Greenwich Yillage, obraz wypadków z
czwartego października stawał się coraz bardziej klarowny.
Dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy? Dlaczego z nikim na ten temat nie
rozmawiałem? Odpowiedź wydaje się prosta: umieściłem ten epizod w przegródce z pytaniami bez
odpowiedzi i zwyczajnie puściłem go w niepamięć. Jedyną przyczyną, dla której mogłem to zrobić,
była niechęć przyznania, że wypadki tamtej nocy daleko wykraczały poza pojęcie normalności.
Dopiero przy bliższej analizie nabrały cech tajemniczości, a nawet grozy.
Często reagujemy na strach, nie przyjmując do wiadomości jego przyczyny. W tym przypadku,
jak się zaraz okaże, powody do strachu były bardziej niż wystarczające.
Opisując wypadki października, nie poddałem się jeszcze hipnozie i nie myślałem nad tym, co
kryje mój umysł. Niniejsza relacja powstawała przez dwa dni po pierwszej wizycie u Hopkinsa,
zanim jeszcze spotkałem doktora Donalda Kleina, który został moim hipnotyzerem po stwierdzeniu
luk w mojej pamięci.
4 października 1985 roku, w towarzystwie dwojga bliskich przyjaciół, Jacquesa Sandulescu i
Annie Gottlieb, udaliśmy się z żoną i synem do naszego domku.
Z Annie i Jacquesem znamy się od przeszło pięciu lat. W ich wyglądzie najbardziej rzuca się w
oczy fizyczne przeciwieństwo: on jest olbrzymi, a ona maleńka. Jacques waży prawie sto
pięćdziesiąt kilogramów, posiada czarny pas w karate i robi sto pompek za jednym zamachem.
Annie również ma czarny pas, ale waży niecałe sześćdziesiąt kilogramów. Jest intelektualistką,
podczas gdy u niego pierwszoplanową rolę odgrywają muskuły. Oboje są przy tym pisarzami. On

Podstrony