Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

April stanęła z tyłu budynku, obok głowy jelenia, i patrzyła wzdłuż długiej zakrzywionej powierzchni na zalesione zbocza gór po przeciwnej stronie kanionu, próbowała dotrzeć do tego, co podpowiadał jej instynkt. Wszystko wydawało się takie samo.
Dotknęła szklanej powierzchni. Przycisnęła do niej palce.
Ściana była ciepła. No, może nie całkiem ciepła, ale nie tak zimna jak powinna. Jeszcze przez długą chwilę nie odsuwała od niej dłoni.
 
Na zachodzie było już ciemno, zerwał się zimny wiatr. Max obserwował gromadzące się na horyzoncie chmury i robotników, którzy przynieśli z magazynu brezentowe płachty. Skończyli już pracę na ten dzień i musieli tylko przykryć wykop, by nie zasypał go śnieg. Potem szybko rozjechali się do domów.
Wszyscy chcieli znaleźć się w jakimś bezpiecznym miejscu przed nadejściem śnieżycy. Łącznie z Maksem.
- Gotowa? - spytał April.
- Tak - odparła. - Idź. Ja też zaraz się wybiorę.
Max założył płaszcz. Wiatr niósł ze sobą pierwsze płatki śniegu. Wkrótce widoczność miała zmniejszyć się do zera.
- A może wpadnę gdzieś po drodze po pizzę? - zaproponował.
- Jasne. Zobaczymy się w motelu.
Max skinął głową i wyszedł na dwór. Wiatr omal nie wyrwał mu drzwi z rąk.
Podszedł do bramy, gdzie pozdrowiła go Andrea Hawk, należąca do ekipy ochroniarskiej. Max przypomniał sobie, że to właśnie ona prowadzi jakiś program radiowy w Diabelskim Jeziorze. Była niezwykle atrakcyjną kobietą.
- Dobranoc, panie Collingwood - powiedziała Andrea. - Proszę jechać ostrożnie. Droga jest teraz bardzo zdradliwa.
- A co z panią? - spytał. - Kiedy pani jedzie do domu?
- Zostaniemy tutaj na noc, chyba że wcześniej pojawi się następna zmiana.
Max zmarszczył brwi.
- Jest pani pewna, że to bezpieczne?
- Jasne. Jesteśmy bezpieczniejsi od pana.
 
Wietrzne burze to inaczej zimowe wichury o niezwykłej sile. Wiatr, pędzący przez prerię z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, niesie ze sobą gęsty suchy śnieg. Może to być po prostu świeży opad albo śnieg podniesiony z ziemi. I tak nie ma to większego znaczenia. Z okien samochodu w taką pogodę widać tylko wycieraczki i białą, nieprzeniknioną ścianę.
April była wściekła z powodu opóźnienia spowodowanego przez burzę wietrzną. Jej myśli zajmowała ostatnio wyłącznie Rotunda. Chciała dowiedzieć się koniecznie, co jest w środku i kim byli jej budowniczowie. Codziennie obserwowała postęp prac przy odkopywaniu kanału.
Tego samego dnia, kiedy zobaczyła jacht Toma Laskera, zaczęła prowadzić dziennik. Choć sama ganiła się w duchu za próżność i arogancję, doszła do wniosku, że znajduje się w centrum wydarzeń o historycznym znaczeniu, i że dokładny zapis tychże może okazać się kiedyś bardzo cenny. Przez pierwsze dni zadowalała się tylko suchym opisem procedur i rezultatów. Kiedy Max odnalazł Rotundę, zaczęła też przelewać na papier swoje przypuszczenia i spekulacje. A gdy prace zostały przerwane na okres zimy, zrozumiała, że pisze pamiętnik. W rezultacie przestała już kryć się z czymkolwiek i opisywała wszystkie targające nią emocje.
Głowa jelenia niezwykle ją intrygowała. Wydawała się tak bardzo ludzkim dziełem, że zaczęła wątpić w rzetelność swych badań. Wszystko, w co wierzyła przez ostatnich kilka tygodni, zdawało jej się szaleństwem w obliczu tego zwykłego, prostego wizerunku. Spędziła większość popołudnia przy biurku, starając się odpowiednio sformułować myśli, opisać swe uczucia tak, by mogła zamieścić je w pamiętniku. Nie chciała wyjść na wariatkę.
Schowała dziennik do szuflady i wsłuchała się w wycie wiatru. Czas już iść. Wyłączyła komputer i wyszła na zewnątrz. Minęło jakieś dziesięć minut od wyjazdu Maksa.
John Mały Duch otworzył dla niej bramę, zmagając się z przeciwnym wiatrem, i zasugerował, by została na noc w biurze.
- Na drodze będzie niebezpiecznie! - przekrzykiwał wiatr.
- Będę ostrożna - obiecała April.
Odetchnęła z ulgą, gdy dotarła wreszcie do samochodu i zamknęła za sobą drzwiczki. Przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik natychmiast zapalił. Zauważyła, że na tylnej szybie zebrała się gruba warstwa śniegu. Wyciągnęła z bagażnika szczotkę i zrzuciła niepotrzebny ładunek na ziemię. Potem poczekała, aż szyby podgrzeją się na tyle, by nie osiadał na nich śnieg. Wreszcie wycofała samochód o jard i zawróciła w stronę prześwitu między drzewami, gdzie zaczynała się droga dojazdowa. Jechała powoli przez białą zamieć. Wiatr wył za oknami jak potępieniec.
Może Mały Duch miał rację.

Podstrony