— Trzeba było zatopić ten statek — zauważył Stragen. — Chyba staję się
miękki. Wyruszajmy natychmiast, dostojny panie Sparhawku. Tu grozi nam nie-
bezpieczeństwo.
Trzy dni później dotarli w okolice Cimmury. Wstrzymali wierzchowce na pół-
nocnej krawędzi doliny, by spojrzeć na przesłonięte dymami i mgłą miasto.
— Zdecydowanie mało atrakcyjne miejsce — stwierdził krytycznie Stragen.
33
— Cimmura może nie jest piękna — przyznał Sparhawk — ale my nazywamy ją domem.
— Tu cię opuszczę — powiedział Stragen. — Ty masz swoje sprawy do za-
łatwienia, a ja mam swoje. Proponowałbym, abyśmy zapomnieli o tym, że kiedy-
kolwiek się spotkaliśmy. Ty zajmujesz się polityką, ja rozbojem. Bogu pozostawiam ocenę, które zajęcie jest bardziej nieuczciwe. Powodzenia, dostojny panie, miej oczy szeroko otwarte. — Skłonił się w siodle przed Sephrenią i ruszył do osnutego dymami miasta.
— Prawie zaczęłam lubić tego człowieka. — Czarodziejka spoglądała za Stra-
genem przez chwilę. — Dokąd się udamy, Sparhawku?
— Do siedziby zakonu — zdecydował pandionita. — Nie było nas jakiś czas
i przed pójściem do pałacu wolałbym wiedzieć, jak się rzeczy mają. — Popatrzył
na blade słońce, ledwie przeświecające przez dymy wiszące nad Cimmurą. —
Unikajmy wścibskich oczu, dopóki nie dowiemy się, kto rządzi miastem.
Objechali Cimmurę od północy, trzymając się blisko linii drzew. W pewnej
chwili Kurik zsunął się ze swego wałacha i zniknął w zaroślach, aby się rozejrzeć.
Wrócił z ponurym wyrazem twarzy.
— Mury są obsadzone gwardzistami — raportował.
Sparhawk zaklął.
— Jesteś pewien?
— Ci ludzie, tam na górze, są odziani na czerwono.
— Wszystko jedno, ruszajmy. Musimy dostać się do siedziby zakonu.
Przed twierdzą Zakonu Rycerzy Pandionu kilkunastu brukarzy nadal udawało,
że naprawia drogę.
— Robią to już prawie rok i ciągle nie widać końca — mruknął Kurik. —
Poczekamy do zmroku?
— To niewiele poprawi naszą sytuację. Będą wciąż obserwować, a ja w ogóle
nie chcę, by wiedzieli, że wróciłem do Cimmury.
— Sephrenio — odezwał się Talen — czy potrafiłabyś sprawić, aby tuż zza
murów miejskich w okolicy bramy zaczął unosić się słup dymu?
— Tak — odparła czarodziejka.
— Dobrze, a zatem odciągniemy tych kamieniarzy.
Chłopiec szybko wyjaśnił im swój plan.
— Rzeczywiście niezły — powiedział z pewną dumą w głosie Kurik. — Co
o tym myślisz, Sparhawku?
— Warto spróbować. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Czerwony mundur, który Sephrenia stworzyła dla Kurika, nie wglądał zbyt
przekonująco, ale plamy od sadzy znacznie przydawały mu wiarygodności. Naj-
ważniejsze jednak były złote oficerskie epolety. Krzepki giermek poprowadził
swego wierzchowca przez zarośla w pobliże bramy miejskiej.
34
Wtedy Sephrenia zaczęła mruczeć po styricku, jednocześnie palcami czyniła zawiłe znaki w powietrzu.
Słup dymu, który podniósł się zza murów, wyglądał bardzo naturalnie — był
gęsty, smolisty i złowieszczo się kłębił.
— Trzymaj mojego konia! — Talen zsuwając się z siodła rzucił Sparhawkowi
wodze. Pobiegł na skraj zarośli i zaczął ile sił w płucach krzyczeć: — Ogień!
Rzekomi brukarze gapili się na niego przez chwilę, a potem odwrócili głowy
i patrzyli z przerażeniem na miasto.
— Zawsze trzeba drzeć się „ogień”! — wyjaśniał Talen po powrocie. — To
kieruje myśli ludzi na właściwe tory. Wtem do szpiegów przed bramą siedziby
zakonu przygalopował Kurik.
— Hej, wy tam! — wrzasnął. — W Kozim Zaułku dom się pali. Gnajcie i po-
móżcie ugasić ogień, nim zajmie się całe miasto!
— Ależ, panie — zaprotestował jeden z brukarzy — rozkazano nam tu pozo-
stać i mieć na oku pandionitów.
— Czyżbyś nie miał niczego wartościowego za murami miasta? — zapytał
szorstko Kurik. — Gdy ogień się rozprzestrzeni, będziesz mógł sobie tu stać i ga-pić się do woli. A teraz ruszaj, wszyscy ruszajcie! Ja podjadę do tej twierdzy, spróbuję nakłonić pandionitów do pomocy.
Fałszywi brukarze rzucili narzędzia i pognali w kierunku wizji pożaru, a Kurik wjechał na zwodzony most wiodący do siedziby zakonu.
— Pierwszorzędny plan — pochwalił Talena Sparhawk.
— Dla złodziei to chleb powszedni — wzruszył ramionami chłopiec. — Tyle
że my musimy posługiwać się prawdziwym ogniem. Ludzie wybiegają, by gapić
się na pożar, a to stwarza nam doskonałą okazję do myszkowania po ich domach.
— Spojrzał w kierunku bramy miejskiej. — Zdaje się, że nasi przyjaciele zniknęli z pola widzenia. Może ruszylibyśmy, zanim wrócą?
Kiedy dotarli do zwodzonego mostu, wyjechało im na spotkanie dwóch pan-
dionitów w czarnych zbrojach.
— Czy w mieście wybuchł pożar, dostojny panie Sparhawku? — zapytał jeden
z niepokojem.
— Niezupełnie. To mateczka zabawia gwardzistów prymasa.
Drugi z rycerzy uśmiechnął się szeroko do Sephrenii. Wtem wyprostował się
w siodle.
— Kimże są ci, którzy stoją u bram domu Orędowników Boga? — rozpoczął
ceremonię.
— Nie mamy czasu, bracie — rzekł Sparhawk. — Następnym razem przero-
bimy to dwa razy. Kto teraz dowodzi?
— Mistrz Vanion.
To była zaskakująca wiadomość. Według ostatnich wieści mistrz Vanion ak-
tywnie uczestniczył w kampanii w Arcium.
35
— Wiesz może, gdzie mogę mistrza znaleźć?
— Jest w swojej wieży, dostojny panie.
Sparhawk chrząknął.
— Ilu jest tu teraz rycerzy, bracie?
— Około setki.
— Dobrze. Może będą mi potrzebni. — Sparhawk spiął Farana ostrogami.
Rosły rumak odwrócił łeb i spojrzał na swego pana z pewnym zdumieniem. —
Śpieszy nam się, Faranie — wyjaśnił srokaczowi. — Innym razem weźmiemy
udział w ceremonii.
Faran ruszył przez most. Na jego pysku malowało się niezadowolenie.
Wtem od strony stajni ktoś zakrzyknął:
— Pan Sparhawk!
To był nowicjusz Berit, wysoki, barczysty młodzieniec, którego twarz jaśniała w szerokim uśmiechu.
— Krzycz jeszcze głośniej. — Kurik skrzywił się z dezaprobatą. — Może
usłyszą cię w Chyrellos.