Nigdy tu jeszcze nie był. To tutaj pułkownik i jego żona jedli "słodycze". John nie wiedział, dlaczego spożywali pudding w swojej sypialni. Przypuszczał, że to jeszcze jeden przykład snobizmu Smythe - Barnettów, którzy używali srebrnych kółek na serwetki i podawali keczup pomidorowy w sosjerce.
Zaskrzypiały deski podłogi. Przez półotwarte drzwi John mógł dostrzec róg łóżka Smythe-Barnettów i toaletkę pani Smythe-Barnett, z całym wachlarzem pędzelków ze srebrnymi trzonkami. Przez moment nasłuchiwał. Na dole służąca włączyła odkurzacz i zaczęła czyścić dywan w salonie. Jej odkurzacz wydawał warkot podobny do ryku motorów niemieckiego bombowca. Nie będzie nic słyszała.
Wszedł ostrożnie do sypialni Smythe-Barnettów i podszedł do toaletki. W lustrze zobaczył poważnego, bladego, jedenastoletniego chłopca, z krótkimi sterczącymi włosami i odstającymi uszami. Oczywiście to nie był on, tylko jego zewnętrzna powłoka; fizyczna maska, którą przybrał po to, żeby podczas sprawdzania obecności w szkole móc podnosić rękę i odpowiadać: "Obecny!"
Na toaletce leżał nie dokończony list, napisany na niebieskim czerpanym papierze. W poprzek listu pozostawiono wieczne pióro. "Jest bardzo wstrząśnięty i zamknięty w sobie, ale w tych okolicznościach to naturalne. W nocy krzyczy i miewa koszmary. Z trudem nawiązuje kontakty z innymi dziećmi. Potrzeba na to sporo czasu i..."
Patrzył na swoją ziemistą twarz, odbitą w lustrze. Był podobny do ojca, w latach jego młodości. "Bardzo wstrząśnięty i zamknięty w sobie". Jak pani Smythe-Barnett mogła tak o nim napisać? Nie czuł się wstrząśnięty i nie zamykał się w sobie. Chciał tylko zachować dla siebie to, co czuł. Po co miałby pokazywać pani Smythe-Barnett, jaki jest nieszczęśliwy. Co ona miała z tym wspólnego?
Wyszedł na palcach z sypialni Smythe-Barnettów i cicho zamknął drzwi. Niemiecka służąca wciąż prowadziła ciężki atak lotniczy na londyńskie doki. Poszedł korytarzem do końca i tam odkrył małe, pomalowane na kremowo drzwi, które z pewnością prowadziły na poddasze. Otworzył je. Za drzwiami ujrzał strome schody, pokryte heskim dywanem. Na
górze panował mrok, chociaż skądś przesączała się odrobina szarego światła dziennego. John poczuł zapach stęchlizny i kurzu, i jeszcze inny, dziwny, podobny do zapachu kwiatów cebuli.
Wspiął się po schodach. Na górze zetknął się twarzą w twarz z wilkiem. Leżał rozpłaszczony na podłodze, patrząc na niego. Miał żółte oczy i wyszczerzone zęby, spomiędzy których wysuwał się suchy, purpurowy język. Mimo że jego owłosione uszy były lekko nadżarte przez mole, a z boku pyska widniała wyliniała blizna, nie stracił nic z naturalnej dzikości. Nawet teraz, kiedy nie miał ciała i służył jako dywan - był wilkiem, w dodatku wilkiem olbrzymim, największym, jakiego John widział kiedykolwiek.
John rozejrzał się po poddaszu. Poza odgrodzoną przepierzeniem powierzchnią na dalekim końcu, gdzie mieściły się zbiorniki na wodę, reszta została zaadaptowana na sypialnię, rozciągającą się wzdłuż i wszerz poddasza. Za wilkiem stało solidne łóżko mosiężne, z którego zwisał materac. Pod oknem ustawiono trzy nie harmonizujące z sobą krzesła, a pod najniższą częścią okapu umieszczono starą polakierowaną komodę.
Obok mansardowego okna wisiała fotografia w ramkach. Górna część ramki przyozdobiona była suchymi kwiatami o wypłowiałych od dawna kolorach. Fotografa przedstawiała jasnowłosą dziewczynkę, stojącą na skraju jakiejś podmiejskiej drogi, z jednym okiem zmrużonym z powodu padającego słońca. Dziewczynka była ubrana w haftowaną sukienkę z trójkątnym stanikiem i w białą bluzeczkę.
John ukląkł przy wilku-dywanie i oglądał go z bliska. Wyciągnął rękę i dotknął końców łukowatych zębów. Wydawało się niewiarygodne, że kiedyś żył, biegał po lasach, polował na zające i jelenie, a może nawet na ludzi.
Pogłaskał futro wilka. Było twarde i gęste, w przeważającej części czarne, z szarymi pasami wokół gardła. Zastanawiał się, kto go zastrzelił i w jakim celu. Gdyby on sam miał wilka, to nie zabijałby go. Nauczyłby go polować na ludzi i rozdzierać im gardła. Rozdarłby gardło nauczycielki od matematyki, pani Bennett. Byłoby jej z tym do twarzy. Krew płynęłaby po kartkach książki Matematyka dla szkół, Część I, H.E. Parra.
Zanurzył nos w sierści pachwiny i wciągnął powietrze sprawdzając, czy został jakikolwiek ślad zapachu zwierzęcia.
Poczuł jedynie zapach kurzu i bardzo słabą woń skóry. Cały wilczy aromat ulotnił się z upływem lat.
Przez jedną lub dwie godziny, aż do pory lunchu, bawił się w myśliwego. Potem przedzierzgnął się w Tarzana i mocował z wilkiem po całym poddaszu. Zaciskał jego szczęki na swoim przegubie, warczał i odpychał go, żeby nie odgryzł mu ręki. W końcu udało mu się przewrócić wilka na grzbiet i wtedy wbił w niego długi, wyimaginowany sztylet raz i jeszcze raz,
i jeszcze... wypruwając mu flaki i wwiercając sztylet głęboko w serce.
Kilka minut po dwunastej usłyszał wołanie służącej. Wygładził skórę i stąpając cicho, podążył szybko na dół. Służąca, w kapeluszu, płaszczu i w rękawiczkach - wszystko w czarnym kolorze - była już gotowa do wyjścia. Na stole kuchennym zostawiła mu talerz salami, ogórki, chleb z masłem i dużą szklankę ciepłego mleka, na którego powierzchni śmietanka zaczęła już tworzyć gruby, gęsty kożuch.