Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Połóż się, odpocznij. – Alan pochyla się nad nim. – Wrócimy do rozmowy rano, kiedy będziesz już wiedział kim jesteś. – Odwracając głowę, mówi nieco ciszej do Moniki, która wraca z butelką mrożonej herbaty: – Lepiej zawiadomić Gianniego, że on źle się czuje. Jedno z nas może będzie musiało spotkać się z ministrem. Wiesz może, czy Macx jest zaudytowany? – Ponownie zwraca się do Manfreda: – Odpoczywaj sobie, Manny. My się o wszystko zatroszczymy.
Jakiś kwadrans później Manfred, który w szponach egzystencjalnej migreny bezwolnie zgodził się na wypicie naszprycowanej lekami herbaty, leży na łóżku i się relaksuje. Oddech się wyrównuje, ustaje podświadome mamrotanie. Siedząca obok Monica bierze go za prawą rękę, ułożoną na wierzchu kołdry.
– Chcesz żyć wiecznie? – deklamuje tonem Boba Franklina. – We mnie możesz żyć wiecznie...
* * *
Kościół Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich wierzy, że nieochrzczony nie możesz się dostać do Ziemi Obiecanej – ale możesz, jeśli Kościół pozna twoje nazwisko i rodowód – nawet po twojej śmierci. Jego genealogiczne bazy danych zaliczają się do najbardziej imponujących dzieł historiograficznych na świecie. A poza tym lubi nawracać.
Kolektyw Franklina wierzy, że nie możesz się dostać do przyszłości, jeśli nie zdigitalizuje twojego neuronowego wektora stanu, a przynajmniej nie sporządzi obrazu twoich wejść zmysłowych i genomu, najdokładniejszego, na jaki pozwala aktualnie technologia. I wcale nie musisz być żywy. Jego zbiorowy umysł zalicza się do najbardziej imponujących dzieł informatycznych na świecie. A poza tym lubi nawracać.
* * *
Zmrok w mieście. Annette niecierpliwie przedetptuje na progu.
– Proszę mnie, kurwa, wpuścić – warczy ze zniecierpliwieniem do domofonu. – Merde!
KtoÅ› otwiera drzwi.
– Kto...
Annette wpycha go do środka, kopniakiem zatrzaskuje drzwi i opiera się o nie.
– Prowadzić mnie do waszego bodhisattwy. I to już.
– Ja... – Odwraca się i rusza do środka, przez ciemny korytarz prowadzący obok klatki schodowej. Annette kroczy za nim agresywnie. Otwiera drzwi, nurkuje do środka, ona też, zanim zdąży je zamknąć.
Pokój jest oświetlony odbitym światłem rozmaitych ukrytych diod, skalibrowanych tak, by dawać ciepły blask letniego popołudnia. Pośrodku stoi łóżko, na nim śpi człowiek, okrążony stadkiem skupionych instrumentów diagnostycznych. Po obu stronach śpiącego człowieka czuwają dwie osoby.
– Coście z nim zrobili? – warczy Annette, rzucając się naprzód.
Manfred mruga załzawionymi oczyma, zdezorientowany, gdy Annette nachyla się nad nim.
– Halo? Manny? – Po chwili rzuca przez ramię: – Jeśli coś mu się stało...
– Annie? – Manfred wygląda na zdumionego. Ma zsunięte na czoło jaskrawopomarańczowe gogle, nie własne, przypominające wyrzucone na brzeg meduzy. – Źle się czuję. Żebym tak mógł dostać drania, który to zrobił...
– Załatwione – rzuca Annette, postanawiając nie wspominać o transakcji, dzięki której zwraca mu pamięć.
Ściąga z własnej twarzy jego okulary i ostrożnie nakłada je Manfredowi, zdejmując te zastępcze. Torbę z mózgiem kładzie obok ramienia, żeby była w zasięgu. Gdy eter wokół wypełnia niewidoczny jazgot, jeżą się jej włoski na karku – oczy Manfreda za szkłami rozjarzają się jaskrawym błękitem, jakby między uszami przeskakiwała mu iskra wysokiego napięcia.
– Och. Kurde. – Siada, kołdra zsuwa mu się z obnażonych ramion, Annette traci dech. Odwraca się ku nieruchomej postaci po lewej. Facet na fotelu kiwa głową. – Coście mu zrobili?
– Opiekowaliśmy się nim. I nic ponadto. Przyjechał w stanie absolutnej dezorientacji, a po południu jeszcze mu się pogorszyło.
Nigdy nie widziała tego faceta, ale ma przeczucie, że go zna.
– Pan Robert... Franklin?
Ponownie kiwa głową.
– Jego awatar jest we mnie.
Rozlega się łomot: to Manfred przewraca oczyma i zwala się z powrotem na łóżko.
– Przepraszam. Monica?
Młoda kobieta siedząca po drugiej stronie kręci głową.
– Nie, u mnie też chodzi Bob.
– A. No to ty jej powiedz, ja muszę mu przynieść sok.
Kobieta, będąca także Bobem Franklinem, czy jakimś jego fragmentem, który osiem lat temu przeżył walkę z rzadkim typem nowotworu mózgu, dostrzega spojrzenie Annette i kręci głową, uśmiechając się lekko.
– Kiedy jesteś zespólnią, nigdy nie czujesz się samotna.
Annette marszczy czoło; żeby przetworzyć to zdanie, musi napaść na nie słownikiem.
– Jedna duża, wielojądrowa komórka? Aha, rozumiem. Macie ten nowy implant. Żeby lepiej wszystko rejestrować.
Dziewczyna wzrusza ramionami.
– A ty chciałabyś po śmierci zostać wskrzeszona w trzeciej osobie, jako aktor w jakiejś wąskopasmowej inscenizacji? Albo cień uwierających wspomnień w czaszce kogoś nieznajomego? – Prycha; ten gest kłóci się z resztą mowy ciała.
– Bob był zapewne jednym z pierwszych borganizmów. To znaczy, u ludzi. Po Jimie Bezierze. – Annette zerka na Manfreda, który zaczął cichutko pochrapywać. – To musiało być strasznie pracochłonne.

Podstrony